Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Miejscowość ozdobiona szubienicą, szubienica ozdobiona wisielcem, oto wolne miasto. Byłem bardzo głodny, zrobiło się już późno; zamówiłem obiad. Francuski kelner podał mi francuski obiad i francuską kartę. Nieco osobliwości, zapewne nieumyślnych i nie bez wdzięku, znalazło się w ortografii owej karty. Kiedy chcąc jakąś rozrywką uzupełnić posiłek, błądziłem wzrokiem pośród wyskoków bujnej fantazji miejscowego redaktora owego tekstu, znalazłem pod następującymi trzema wierszami: Homlet z gżypami, Bewsztyg z sałatom z żeżuchy, Łopatka jagnieńcia z jażynami – ten oto napis: Godż do wodozpatu – 10 franków. Dalibóg! – pomyślałem – oto miejscowy przysmak: godż do wodozpatu. Muszę tego spróbować. Dziesięć franków. Na pewno to specjalność kuchni w Szafuzie. Przywołałem kelnera. – Proszę o godż do wodozpatu. Rozmowa toczyła się po francusku. Powiedziałem ci już, że kelner mówił po francusku. – Toskonale, broszę bana. Judro w cień. – Nie – powiedziałem. – Proszę zaraz. – Ale, mój banie, jest bardzo późno. – A cóż to szkodzi? – Za pół gociny pędzie dziemno. – No to co? – Nidz ban nie zobadży. – Nic nie zobaczę? A cóż ja mam widzieć? Nie chcę nic oglądać. – Ja bana nie rosumiem. – Ach tak? Więc ten wasz godż do wodozpatu tylko ładnie wygląda? – Parco ładnie, fzpaniale, dzudofnie! – No to zapalisz wokół niego cztery świeczki! – Szdery świedżki! Ban szartuje (Czytaj: pan żartuje!) Nie rosumiem. – Dalibóg! – powtórzyłem już trochę zniecierpliwiony. – Ja siebie doskonale rozumiem: jestem głodny i chcę jeść. – Ale co jeszcz? – Jeść wasz godż. – Nasz godż? – Wasz wodozpat. – Nasz wodozpat? Jeszcz nasz godż! Ban szartuje. Jeszcz wodozpat Renu? Wybuchnąłem śmiechem. Biedny kelner nic nie rozumiał, a ja teraz zrozumiałem. Padłem ofiarą halucynacji: mój umysł, zwiedziony olśniewającą ortografią oberżysty, zadrwił sobie ze mnie. Godż do wodozpatu to znaczyło: kocz do wodospad u. Inaczej mówiąc, w karcie, oprócz spisu potraw, wymieniono dla wygody gości wycieczkę za dziesięć franków koczem nad Ren, do wodospadu znajdującego się pod Laufen. Widząc, jak się zaśmiewam, kelner uznał mnie za szaleńca i odszedł mrucząc: „Jeszcz godż! Ośfietlacz godż przez sztery szfiece! Ten ban szartuje!" Zamówiłem na rano godż do wodozpatu. LIST XXXVIII WODOSPAD RENU PISANE NA MIEJSCU. – PRZYBYCIE. – ZAMEK LAUFEN. – WODOSPAD. – WIDOK OGÓLNY. – SZCZEGÓŁY. – POGADANKA PRZEWODNIKA. – DZIECKO. – POSTOJE. – SKĄD NAJLEPIEJ WIDAĆ. – AUTOR OPIERA SIĘ O SKAŁĘ. – DEKORACJA. – PODPIS I PARAFA. – ZMIERZCHA SIĘ. – AUTOR PRZEPRAWIA SIĘ PRZEZ REN. – REN, RODAN. – PIĘĆ CZĘŚCI WODOSPADU. – SKAZANIEC. Laufen, wrzesień. Przyjacielu, cóż ci powiem? Właśnie ujrzałem tą rzecz niezwykłą. Jestem od niej o kilka kroków. Słyszę jej łoskot. Piszę do ciebie, nie bardzo wiedząc, co wyrażają moje myśli. Myśli i obrazy układają się byle jak, pospiesznie, jedne przez drugie, rozpadają się i ulatują jak dym, jak piana, jak odgłos, jak mgła. Czuję w sobie jakieś ogromne wrzenie. Wydaje mi się, że wodospad Renu grzmi w moim mózgu. Piszę na chybił trafił, jak napływają słowa. Może zdołasz zrozumieć. Przybyliśmy do Laufen. To zamek z trzynastego wieku, o pięknej bryle, w wielce szlachetnym stylu. U bramy widać dwa złocone węże z otwartymi paszczękami, jakby szczekały. Mogłoby się zdawać, że to one wydają ów dobiegający nas tajemniczy odgłos. Wchodzimy. Jesteśmy na dziedzińcu zamkowym. To już nie dziedziniec, lecz folwark. Kury, gęsi, indyki, kupa nawozu; w kącie dwukolny wózek; kadź z wapnem. Otwierają się jakieś drzwi. Widać przez nie wodospad. Cudowny widok! Pierwsze wrażenie to przerażający łoskot. A potem patrzymy. Wodospad żłobi zatoki napełnione wielkimi białymi łuskami. Jak podczas pożarów, są i tutaj niewielkie obszary zacisza pośród owej rzeczy pełnej grozy; gaiki wychylające się z piany, urocze strumienie między mchem; źródła dla arkadyjskich pasterzy Poussina, ocienione lekko poruszającymi się gałązkami. Potem owe szczegóły znikają i ogarnia nas wrażenie całości. Wieczna burza. Gwałtowna, wściekła śnieżyca. Toń jest tu niezwykle przejrzysta. Pod wodą widać złowieszcze oblicza czarnych skał. Wydaje się, że są tuż pod powierzchnią, a dzieli je od niej dziesięć stóp. Poniżej dwóch głównych ujść wodospadu widać dwa wielkie pieniste tumany; które unoszą się nad rzeką i rozpierzchają, przybierając postać zielonkawej mgły. Na przeciwległym brzegu Renu widziałem kilka zacisznych domków, między którymi dreptały gospodynie. Kiedy to wszystko obserwowałem, mój przewodnik mówił: „Jezioro Bodeńskie zamarzło zimą z roku 1829 na rok 1830. A nie zamarzało od stu czterech lat. Przejeżdżano po nim powozem. W Szafuzie wielu biedaków zginęło z zimna