Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

I na tym rzecz polegała. Welsh uważał to za ogromnie zabawne. "Własność - mruczał do siebie zbyt cicho, aby ktoś inny usłyszał. - Wszystko dla własności". I raz po raz wyjmował z sierżanckiej torby, w której nosił raport poranny i inne raporty, dużą butelkę od eliksiru do ust, napełnioną czystym dżinem i udawał głośne płukanie na nie istniejący ból gardła. Miał jeszcze trzy pełne butelki, starannie, osobno pozawijane w koc, w polowym plecaku, który zwisał mu ciężko na grzbiecie. Była to cenna rzecz. Bo w nowym, nieznanym terenie potrzebowałby zapewne całych dwóch dni, a może i trzech, żeby wyszperać sobie nowe źródło. Za Welshem i Fife'em brnęli Storm i jego kucharze; maszerowali 55 z opuszczonymi głowami szukając dogodnego przejścia i mówili nie- wiele. Także rozmyślali o rannych, ale żaden nie miał na ten temat tak konkretnego poglądu jak Welsh. Prawdopodobnie dlatego masze- rowali w milczeniu. W każdym razie jedynie muskularny, energicz- ny, niski drugi kucharz Dale o wiecznie roziskrzonych oczach wy- powiadał jakieś uwagi. — Powinni byli im dowalić przeciwlotniczymi ze statków! - po- wiedział nagle pełnym wściekłości, ponurym głosem do wysokiego, chudego Landa, który maszerował obok. - Czy były myśliwce, czy nie! Mogli dorwać ich więcej. Dużo więcej. Ja bym tak zrobił, gdybym tam był. Gdybym tam był i miał pod ręką którąś z tych czterdziestomilimetrówek, przypaskudziłbym im z rozkazem czy bez rozkazu. Tak bym zrobił. - — I zesrałbyś się też - powiedział krótko Storm, który szedł przed nim, i Dale zamilkł z urażoną dumą podwładnego, który uwa- ża, że przełożony oskarżył go niesprawiedliwie. Prości żołnierze nie byli jedynymi, którzy myśleli o pierwszych prawdziwych rannych dywizji. Tuż przed Welshem kapitan Stein i jego zastępca, porucznik Band, maszerowali długo w milczeniu. Od chwili zebrania i wprawienia w ruch kompanii obaj nie odezwali się ani słowem. W gruncie rzeczy mieli niewiele do roboty poza podążaniem za jeepem, który ich prowadził. Nie musieli więc roz- mawiać. Ale prawdziwą przyczyną ich milczenia było to, że i oni także rozmyślali o pokrwawionej, odrętwiałej grupce rannych. — Niektórzy z tych chłopców byli paskudnie poharatani - po- wiedział w końcu Band przerywając długie milczenie i przełażąc przez następną kępę trawy. — Tak - odrzekł Stein omijając wielki zwał błota. — Jim - powiedział Band po chwili - czy wiesz, ilu oficerów było na tej łodzi? — Owszem, George. Dwóch - odparł Stein. - Ktoś mi to mó- wił - dorzucił. — Też tak słyszałem - rzekł Band. Po chwili zapytał: - Za- uważyłeś, że obaj byli między "rannymi? — Tak - odparł Stein. - Tak, zauważyłem. — A czy zauważyłeś, że żaden nie był ciężko ranny? 56 - Nie wyglądali na to. A byli? Band chwilę poszperał w kieszeni i powiedział: — Weź tę gumę do żucia. Mam jeszcze dwie. — Dziękuję, George, chętnie - rzekł Stein. - Mnie się skoń- czyła. Dalej w kolumnie, po drugiej stronie drogi maszerował starszy szeregowiec Doll - wyczerpany, zasapany tak jak wszyscy - z prawą dłonią opartą na klapie kabury swego nowego pistoletu - ale jedynym uczuciem, jakiego doświadczał, było gigantyczne, po- nure przygnębienie. I na niego także podziałał widok rannych, czego skutek był taki, że niedawne zdobycie pistoletu skurczyło się do całkowitego bezsensu, nicości, "kompletnej nieważności. Oczywiście to, czy ktoś miał pistolet, czy nie, było zupełnie bez znaczenia w ta- kim wybuchu lotniczej bomby. Naturalnie później, na linii frontu, kiedy walczyliby głównie bronią małokalibrową, mogło być inaczej, ale nawet i tam byłyby duże moździerze i ogień artyleryjski. Doll czuł się kompletnie bezbronny. A także wyczerpany. Jak daleko mieli jeszcze maszerować, do cholery? W owym momencie z sześciomilowego marszu zostało jeszcze pięć mil, ale gdyby ktoś to powiedział Dollowi czy komukolwiek inne- mu z kompanii C-jak-Charlie, nikt by mu nie uwierzył. W kompanii tej byli ludzie, którzy przed wojną, w regularnej armii z czasów po- koju, robili forsowne marsze długości ponad pięćdziesięciu mil, trwa- jące przeszło dwadzieścia cztery godziny. Ale żaden z nich nigdy nie doświadczył Czegoś podobnego. Powoli, bardzo powoli, w miarę jak przechodzili przez gaje kokosowe skrajami tych rzek błota nazy- wanych drogami, teren zaczął trochę się zmieniać. Ukazały się pasma splątanej dżungli schodzące między palmy kokosowe, a niekiedy można było dojrzeć daleko ponad dżunglą żółte pagórki porośnięte trawą kunai. Brnęli przed siebie potykając się, znużeni, wyczerpani. Przebycie tych sześciu mil zabrało im prawie całe popołudnie i zanim dotarli do wyznaczonego miejsca, jedna trzecia kompanii dała za wygraną i odpadła po drodze. Ci, którzy doszli, zataczali się, dysząc z braku powietrza, prawie nieprzytomni z (wyczerpania