Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zmęczenie, spowodowane przez długotrwały stres, ustąpiło. Droga była gładka, szeroka i przyjemna. Toteż gdy silnik land-rovera nagle zaczął się dusić, a potem przestał pracować, nie bardzo się przejęła. - To nic strasznego - zapewnił Staniey, wysiadając z auta. -Poradzę sobie. Nie ma sprawy. Z nieba lał się żar, zwłaszcza że deszcz oczyścił powietrze. - Usiądź w cieniu - zasugerował Staniey. - To mi chwilę zajmie. Próbowała bezczynnie czekać, ale po chwili postanowiła wspiąć się na wzgórze, z którego roztaczał się widok na Germantown. Od przyjazdu marzyła o tym, by zobaczyć, jak wygląda najbliższa okolica, ale nigdy nie miała czasu. Stromą, kamienistą ścieżkę Annah pokonała bez zadyszki. Od przyjazdu z Melbourne nabrała krzepy i sprawności fizycznej. Ze szczytu było znacznie lepiej i więcej widać, niż myślała. Spojrzała w dół, na Germantown i skupisko szpitalnych budyneczków. Podziwiała białe, gołe ściany, puste otwory po dachach i "oddział", który niedawno się zawalił. Ten widok wzbudził w niej niepokój. Obiecała swoim pacjentom, że wróci. A jeśli biskup będzie miał inne plany? Gdy zrozumie, że w jej opisie nie było żadnej przesady, może zrezygnować z uruchamiania tej placówki. Pragnąc uciec od ponurych myśli, Annah odwróciła się, by spojrzeć w przeciwnym kierunku. U podnóża rósł gęsty las, który ciągnął się w stronę wyglądającego jak klejnot jeziora. Nagle zamarła z wrażenia. W pobliżu wody, na polance, stała różowa rezydencja. Annah pomyślała, że to fatamorgana, zjawa z innego świata. Słyszała, że takie domy można zobaczyć w Kenii. Wybudowali je bogaci ziemianie. Ale tu była Tanganika - czy raczej Tanzania - kraina, gdzie diabeł mówi dobranoc. 217 Odwróciła się i spojrzała na Germantown, jakby próbowała sprawdzić, czy dobrze widzi. Potem ponownie popatrzyła na budynek położony w pobliżu jeziora. Był prawdziwy. Nie miała halucynacji. Znajdował się tak blisko miejsca jej udręki. Aż trudno uwierzyć, iż nie wiedziała o jego istnieniu. O tym, że gdzieś tu dotarła cywilizacji. Annah zbiegła ze wzgórza, drapiąc sobie łydki. Włosy wysunęły się z węzła upiętego z tyłu głowy i opadły na ramiona. Dotarła do Stanieya, gdy zamykał ciężką maskę land-rovera. - Co się stało? - spytał. Powiedziała mu, co zobaczyła. Afrykańczyk wyglądał na zaskoczonego. - Nikt o tym nie wspomniał. - To dom Amerykanki - domyśliła się Annah. Nie mogło być inaczej. Mało prawdopodobne, by w tym odległym zakątku Afryki mieszkał jeszcze jeden ekscentryczny obcokrajowiec. - Chcę obejrzeć tę rezydencję - dodała. - Gdzieś w pobliżu musi być rozjazd. Mówiąc to, zdawała sobie sprawę, że jedynym uzasadnieniem tej wizyty jest ciekawość. I że to strata czasu i benzyny. Ale bardzo chciała tam jechać. Co więcej, przynajmniej raz mogła spełnić swoją zachciankę. Stanicy bez trudu znalazł rozwidlenie. Potem przez jakiś czas jechali, podskakując na źle utrzymanej drodze, pełnej dziur. Prowadziła przez las akacjowy. Gałęzie drzew sięgały nad szosę, tworząc cienisty baldachim. Pokonali w ten sposób kilka kilometrów. Gdy Annah już zaczęła się zastanawiać, czy nie obrali złej drogi, ich oczom ukazał się ostry wiraż w lewo. Staniey zwolnił i skręcił. Wjechali na podjazd, obłożony z obu stron kamieniami i obsadzony starannie porozmieszczanymi krzewami. Potem las nagle się skończył, a ich oczom ukazała się rezydencja - piękne, pomalowane na różowo włoskie palazzo z wieżyczkami, szczytami i wysokimi murami. Z tyłu błyszczało jezioro, plamki lśniącego błękitu migotały wśród bujnych, zielonych drzew 218 i krzewów. Annah wstrzymała oddech. Chociaż widziała budynek ze szczytu wzgórza, nie była przygotowana na tak wspaniały widok. Patrzyła na dom, próbując jednocześnie ogarnąć wzrokiem wszystkie szczegóły. Znajdowały się tu również budynki gospodarcze i wspaniałe ogrody, zarośnięte, ale wciąż pamiętające dawną świetność. Rozległe trawniki porastała zaskakująco bujna jak na tę porę roku trawa. Wyglądała tak, jakby jej utrzymaniem zajmowały się zwierzęta, nie kosa, ale efekt był bardzo dobry. Tylko w paru miejscach prześwitywały kręgi poczerniałej ziemi. To dziwne - pomyślała, ale szybko przesunęła wzrok dalej. Land-rover zatrzymał się ze zgrzytem. Annah i Staniey siedzieli przez chwilę nieruchomo, czekając, aż ktoś się pojawi. W domu panował spokój. Nie było kur, dzieci ani psów. Nie wyczuwało się zapachu dymu. Dominowała przejmująca cisza, zakłócana jedynie przez przypadkowy skrzek małp w lesie. Annah uniosła głowę i spojrzała na okna. Większość okiennic była zamknięta, zasłony zaciągnięte, jakby dom był pusty. Między kotarami któregoś pokoju błysnęły meble, a na werandzie stały trzcinowe krzesła. Na haku na drzwiach wisiał nawet słomkowy kapelusz. Dokoła panował spokój. Annah miała wrażenie, że od dawna niczego tu nie ruszano ani nie używano. Wymienili ze Stanieyem spojrzenia. Było tu coś dziwnego. Chociaż rezydencja sprawiała wrażenie opuszczonej, nie czuło się pustki tak charakterystycznej dla niezamieszkanych domów. Zastanawiali się, czy wysiąść, gdy nagle pojawił się Murzyn. Podszedł powoli do land-rovera. Na widok białej kobiety zawahał się, oczy zaokrągliły mu się z zaskoczenia. Zakręcił i podszedł od strony Stanieya. Obaj mężczyźni wymienili pozdrowienia, używając w tym celu suahili i pokonując tradycyjną listę pytań. Co u ciebie w domu? Jak praca, zbiory? Co jecie? Serce zamarło Annah w piersi, gdy usłyszała następne zdanie. Ni mgongwa. Człowiek chory. Żona mężczyzny była chora. Annah zamknęła oczy, mając nadzieję, że Staniey nie zdradzi, iż jest pielęgniarką. Potem poczuła wyrzuty sumienia. 219 - To dozorca - wyjaśnił Stanicy. ; - Kto tu mieszka? - spytała Annah, zwracając się bezpośrednio do dozorcy. Słysząc suahili, Murzyn spojrzał na nią zaskoczony. - Pani zna nasz język? - Tylko suahili - odparła. - To dom mamy Kiki - powiedział poważnym, pełnym szacunku tonem. - Tej Amerykanki? - dopytywała się Annah. Mężczyzna przytaknął. - Tak o niej mówią. Ale dla nas jest po prostu mamą Kiki. Annah wyglądała na zaskoczoną. Dozorca mówił tak, jakby właścicielka posiadłości nadal tu mieszkała, jakby wciąż żyła. - Czy ona tutaj jest? - spytała Annah z powątpiewaniem. - Przebywa wśród przodków - wytłumaczył dozorca. Machnął ręką, zakreślając w powietrzu obszerny krąg. - W takim razie kto jest właścicielem rezydencji? - spytała Annah. Zdawała sobie sprawę, że zachowuje się niegrzecznie, zadając tyle bezpośrednich pytań, ale nie mogła się oprzeć pokusie. Staniey zerknął na nią ostrzegawczo. Uśmiechnęła się do dozorcy. - Biały krewny mamy Kiki - odparł mężczyzna. - Mieszka w Ameryce. My, Waganga, jesteśmy tu, na miejscu