Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Taki stan rzeczy trwał blisko pół godziny. Zbliżano się szybko do lądu, gdy wtem jakiś krzyk zamącił ciszę nocną. Krzyk ten wyrwał się z piersi Ben-Zoufa. Wszyscy przyśpieszyli biegu, tnąc lód stalowymi łyżwami. Wówczas przy świetle bliskich już zagaśnięcia pochodni dostrzeżono wyciągniętą w stronę lądu rękę Ben-Zoufa. Powszechny okrzyk zgrozy odpowiedział na głos ordynansa. Wulkan nagle zgasł. Lawa ściekająca ze szczytu przestała płynąć. Zdawało się, że jakiś huragan przeszedł nad kraterem. Wszyscy zrozumieli, że źródło ognia zamarło. Nie będzie już sposobu zwalczenia okrutnej zimy galijskiej... Czyżby groziła im śmierć, śmierć lodowa? - Naprzód! - zawołał silnym głosem kapitan Servadac. Pochodnie zgasły. Posuwano się naprzód wśród zupełnych ciemności. Ląd był niedaleko... Po omacku wspinano się na zlodowaciałe głazy... po ciemku trafiono do galerii i wielkiej wspólnej sali. Panowały tu głębokie ciemności i zimno dotkliwe. Świetlna zasłona nie zamykała już wielkiego otworu i wychylając się na zewnątrz porucznik Prokop dostrzegł, że płynne dotychczas, bo zasilane potokami lawy jeziorko przymorskie, zamarzło całkowicie. W ten sposób zakończył się na Galii tak wesoło rozpoczęty dzień Nowego Roku. ROZDZIAŁ XI W KTÓRYM KAPITAN SERVADAC I JEGO TOWARZYSZE TAK SOBIE RADZĄ, JAK TEGO WYMAGAJĄ OKOLICZNOŚCI Całą noc aż do białego dnia Galijczycy spędzili w niesłychanym podnieceniu. Palmyrin Rosette , zmarznięty do szpiku kości, zmuszony był opuścić obserwatorium i szukać schronienia w galeriach Wielkiej Groty. Była to jedyna okazja zapytania go, czy obstaje przy chęci podróży międzyplanetarnej na swej komecie. Odpowiedziałby, mimo wszystko, prawdopodobnie twierdząco. Nikt jednak nie miał ochoty narażać się na wymysły, które towarzyszyłyby bez wątpienia temu dialogowi. Hector Servadac i jego towarzysze skryli się również w najgłębszych galeriach i pieczarach. W wielkiej szerokim otworem patrzącej na świat sali, temperatura była nie do zniesienia. Wilgoć jej ścian zmieniała się już w kryształki i gdyby nawet udało się zatkać olbrzymi otwór, który niegdyś przesłaniały strumienie lawy, mróz byłby nie do wytrzymania. W samej głębi ciemnej galerii utrzymywała się jeszcze jaka taka ciepłota. Ale niewielka to była pociecha. Czuło się wyraźnie, że ciepło uciekało. Cała góra sprawiała wrażenie człowieka w agonii, któremu najpierw stygną kończyny i tylko serce opiera się najdłużej mroźnemu podmuchowi śmierci. - A więc - zawołał kapitan Servadac - musimy zamieszkać w samym sercu wulkanu! Nazajutrz zebrał wszystkich towarzyszy niedoli i przemówił do nich w te słowa: - Przyjaciele! Cóż nam właściwie zagraża? Mróz, ale tylko mróz. Zapasów mamy obfitość, konserw również. Do przetrzymania tych kilku zimowych miesięcy potrzeba nam tylko trochę ciepła, którym do niedawna tak hojnie szafowała natura. Otóż ciepło to istnieje najpewniej we wnętrzu Galii i tam musimy go szukać. Te pełne ufności słowa dodały otuchy strapionym Galijczykom. Hrabia Timaszew, porucznik Prokop i Ben-Zouf uścisnęli serdecznie dłonie kapitana. - Malutka Nino - zwrócił się Hector Servadac do dziewczynki - czy nie bałabyś się zejść w głąb wulkanu? - Nie, kapitanie - odparła rezolutna dziewczynka - zwłaszcza, jeśli Pablo będzie nam towarzyszył. - Pablo pójdzie z nami! On jest odważny, nie boi się niczego! Prawda, Pablo? - Pójdę za panem wszędzie, panie gubernatorze - odparł chłopiec. Należało bezzwłocznie przystąpić do dzieła. Nie było mowy o posuwaniu się wzdłuż krateru zewnętrznego. Nogi ślizgały się po skorupie lodowej nie znajdując żadnego punktu oparcia. Konieczność nakazywała zejście w dół po stopniach wykutych w skale. Im prędzej, tym lepiej, gdyż mróz przenikał do najzaciszniejszych zakątków groty. Porucznik Prokop zbadał dokładnie rozkład i kierunek wewnętrznych tuneli i wskazał te, które jego zdaniem prowadziły do centrum wulkanu. Wąskie te korytarze istotnie były nieco cieplejsze, zapewne substancja mineralna ich ścian była dobrym przewodnikiem ciepła. Łączyły się one z dawnym łożyskiem, które znów niewątpliwie za punkt wyjścia miały źródło wybuchu lawy, czyli krater centralny. Z wykonaniem planu nie zwlekano ani chwili. Marynarze rosyjscy, kierowani światłą radą porucznika, wykazywali wiele dobrej woli i zręczności. Oskardy i motyki nie wystarczały do przebicia drogi. Trzeba było stosować miny i rozsadzać skały przy pomocy prochu. Praca postępowała szybko i już po upływie dwóch dni doprowadziła do pomyślnych rezultatów. Cała kolonia tymczasem dygotała z zimna. - Jeśli się nie dostaniemy do głębin wulkanu, jesteśmy straceni - wypowiedział swe obawy hrabia Timaszew. - Czyż pan nie ufa Wszechmogącemu? - zagadnął kapitan Servadac. - Owszem, ale wyroki Jego są niezbadane. I nie nam sądzić Jego zarządzenia. Szczodra wczoraj ręka zdaje się dziś skąpić swych darów... - Niezupełnie - odparł kapitan - jest to raczej próba naszej odwagi. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że całkowite wygaśnięcie wulkanu jest niemożliwe. Ognisko wewnętrzne płonie z pewnością i powstrzymanie potoku lawy jest tylko chwilowe. Porucznik Prokop poparł wywody kapitana. Prawdopodobnie utworzył się nowy krater i potoki lawy skierowały się w inną stronę, ale nie wygasły. Palmyrin Rosette nie brał udziału w dyskusjach ani w pracy. Jak potępieniec wałęsał się z kąta w kąt. Ulokował lunetę w wielkiej sali i chociaż marzł do szpiku kości, coraz to wymykał się na obserwacje
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Przemieszczając się z miejsca na miejsce, dotarliśmy do małego strumienia i postanowiliśmy iść jego brzegiem, uznawszy, że musi nas gdzieś w końcu doprowadzić...
- Z każdej strony ka- dłub „Yalparaiso" opadał pionowym urwiskiem ku wilgotnym wy- dmom, tworząc przepaść, jakiej żaden trap czy sznurowa drabin- ka nie miały szansy...
- Dwóch ludzi sta- ło w strumieniu, najwyraźniej piorąc ubrania...
- Piorun uderzył z hukiem w ścianę, przy okazji odry- wając kilka kolców...
- Postawiono tam namioty dla poselstwa i wojskowej starszyzny, ławy dla delegatów i płoty do wiązania koni...
- Zróbcie to zaraz, nim zupełnie zamarzną...
- Tajemnicę Franki można wyjaśnić, odwołując się do gno-styckiej psychologii i demonologicznej wykładni ludzkiego wnętrza...
- „Przecież on wie, co znaczy dla mnie ta przegrana...
- Dawał złudzenie solidności, fałszywe poczucie bezpieczeństwa, które zdradzało człowieka, kiedy najmniej się tego spodziewał...
- Jako pierwsi wyjdziecie do świata zewnętrznego, więc mogą się wam przydać...