Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie może przecie pragnąć mej zguby? Przecie był moim przyjacielem. Przecie go kochałem... Ale i on nie jest winien; cóż ma zrobić, skoro mu dopisuje szczęście? I ja nie jestem winien – mówił sam do siebie. – Nie zrobiłem nic złego. Czym kogo zabił, znieważył, czy życzyłem źle komukolwiek? Za cóż takie okropne nieszczęście? I kiedy się ono zaczęło? Tak jeszcze niedawno podchodziłem do tego stołu z myślą, iż wygram sto rubli, kupię tę szkatułkę dla maman na imieniny i pojadę do domu. Byłem taki szczęśliwy, swobodny, wesół! A nie rozumiałem wówczas, jaki byłem szczęśliwy! Kiedyż się tamto skończyło i zaczął się ten nowy, okropny stan? Co znamionowało tę przemianę? Wciąż tak samo siedziałem na tym miejscu, przy tym stole, tak samo wybierałem i kładłem kartę i patrzyłem na te szerokie, zręczne dłonie. Kiedyż się to wszystko dokonało i co się dokonało? Jestem zdrów, krzepki, wciąż ten sam i wciąż na tym samym miejscu. Nie, to być nie może! Na pewno to wszystko skończy się na niczym”. Był czerwony, zlany potem, mimo iż w pokoju nie było gorąco. Twarz miał straszną i żałosną, zwłaszcza że na próżno pragnął wydać się spokojny. Zapis dobiegał do fatalnej sumy czterdziestu trzech tysięcy. Rostow przygotował kartę, która miała podwoić stawkę trzech tysięcy rubli dopiero co podaną, gdy Dołochow stuknął talią, odłożył ją i ująwszy kredę jął szybko swym mocnym, wyrazistym pismem, krusząc kredę, sumować zapis Rostowa. 288 – Kolacja, czas na kolację! Otóż i Cyganie! – Rzeczywiście, jacyś czarni mężczyźni i kobiety z cygańską wymową już wchodzili z mrozu i coś mówili. Mikołaj rozumiał, że wszystko jest skończone, mimo to rzekł głosem obojętnym: – Co, już nie grasz? A ja tu mam wspaniałą kartę. – Jak gdyby radość samej gry interesowała go więcej niż wszystko. „Wszystko skończone, jestem zgubiony! – myślał. – Jestem zgubiony! – myślał. – Jedno mi pozostaje teraz – kula w łeb”. A jednocześnie rzekł wesołym głosem: – No, jeszcze jedna karta. – Dobrze – odpowiedział Dołochow skończywszy sumowanie – dobrze, o dwadzieścia jeden rubli – rzekł wskazując na cyfrę dwadzieścia jeden psującą równy rachunek czterdziestu trzech tysięcy. I wziąwszy talię szykował się do rozdania. Rostow zagiął róg i zamiast sześciu tysięcy, jak zamierzał, napisał starannie dwadzieścia jeden. – Dla mnie to wszystko jedno – powiedział. – Interesuje mnie tylko, czy przebijesz, czy oddasz mi tę dziesiątkę. Dołochow poważnie dawał kartę. O, jakże nienawidził Rostow w tej chwili tych rąk czerwonych, z krótkimi palcami, z włosami widocznymi spod rękawa, rąk, które miały go w swej władzy. Padła dziesiątka. – Hrabio, mam u ciebie czterdzieści trzy tysiące – rzekł Dołochow i wstał od stołu przeciągając się. – A jednak takie długie siedzenie męczy – powiedział. – Tak, ja też jestem zmęczony – rzekł Rostow. Dołochow, jakby przypominając mu, że karty są nie na miejscu, przerwał: – Hrabio, kiedy raczysz odesłać pieniądze? Rostow spłonął rumieńcem, odwołał Dołochowa do sąsiedniego pokoju. – Nie mogę zapłacić wszystkiego tak nagle, przyjmij weksel – powiedział. – Posłuchaj, Rostow – rzekł Dołochow z jasnym uśmiechem, patrząc Mikołajowi w oczy. – Znasz przysłowie: „Szczęście w miłości, nieszczęście w kartach”. Twoja kuzynka jest w tobie zakochana. Wiem o tym. „Och, to straszne czuć się we władzy tego człowieka” – myślał Rostow. Rostow rozumiał, jaki cios zada ojcu, matce wieścią o swej przegranej; rozumiał, jakim byłoby szczęściem wybawienie od tego wszystkiego, rozumiał, iż Dołochow wie, co może wybawić go z tego wstydu i strapienia, i że teraz jeszcze chce igrać z nim jak kot z myszą. – Twoja kuzynka... – chciał rzec Dołochow, lecz Mikołaj mu przerwał. – Moja kuzynka nie ma nic do tego i nie ma co o niej mówić! – krzyknął z wściekłością. – Więc kiedy? – zapytał Dołochow. – Jutro – rzekł Rostow i wyszedł z pokoju. 289 XV Powiedzieć „jutro” i zachować godny ton – było nietrudno, ale samotny przyjazd do domu, widok sióstr, brata, matki, ojca, przyznanie się i prośba o pieniądze, do których się nie ma prawa, po danym słowie honoru – to było straszne. W domu jeszcze nie spano. Młodzież, wróciwszy z teatru, siedziała po kolacji dokoła klawikordu. Gdy tylko Mikołaj wszedł do salonu, ogarnęła go ta miłosna, poetyczna aura, która panowała tej zimy w ich domu i która teraz, po oświadczynach Dołochowa i balu u Johela, jak gdyby jeszcze bardziej zgęstniała nad Sonią i Nataszą, niby powietrze przed burzą. Sonia i Nataszą, w niebieskich sukienkach, w których były w teatrze, ładniutkie i świadome tego, uśmiechały się szczęśliwie, stojąc przy klawikordzie. Wiera grała w bawialni z Szynszynem w szachy. Stara hrabina, czekając na syna i męża, kładła pasjanse ze starą szlachcianką, mieszkającą w ich domu. Denisow z błyszczącymi oczyma i najeżonymi włosami, z nogą odrzuconą do tyłu, siedział przy klawikordzie, uderzając weń swymi krótkimi palcami, brał akordy, śpiewał, przewracając oczyma, swym niewielkim, ochrypłym, lecz pewnym głosem, ułożony przezeń wiersz Czarodziejka, do którego usiłował dobrać muzykę. Powiedz mi, czarodziejko, jaka siła Do strun mnie wabi mocno i niezmiennie? Jakieś ty ognie w sercu zapaliła? Jakie przelałaś palcom upojenie? Śpiewał głosem namiętnym, jego czarne agatowe oczy rzucały błyski w stronę wystraszonej, lecz szczęśliwej Nataszy. – Ślicznie! Wspaniale! – wołała Natasza.– Jeszcze jeden kuplet – mówiła nie zauważywszy Mikołaja. „U nich wciąż tak samo” – pomyślał Mikołaj zaglądając do bawialni, gdzie zobaczył Wierę i matkę ze staruszką. – A otóż i Nikoleńka! – Natasza podbiegła do niego. – Czy papa w domu? – zapytał. – Jak się cieszę, żeś przyjechał – rzekła Natasza nie odpowiadając – tak nam wesoło. Wasilij Dmitricz pozostał dla mnie jeszcze przez dzień, wiesz? – Nie, papa jeszcze nie przyjechał – rzekła Sonia. – Koko, przyjechałeś, chodź do mnie, kochanie – rozległ się głos hrabiny z bawialni. Mikołaj podszedł do matki, pocałował ją w rękę i usiadłszy w milczeniu przy stole jął patrzeć na jej ręce układające karty. Z salonu wciąż słychać było śmiech i wesołe głosy namawiające Nataszę. – No, dobrze, dobrze – zawołał Denisow – teraz już wymawiać się nie ma co. Błagam panią, należy się nam barkarola. Hrabina spojrzała na milczącego syna. – Co ci jest? – zapytała matka Mikołaja. 290 – Ach, nic – powiedział, jakby mu już dokuczyło powtarzanie tego samego pytania. – Czy papa prędko przyjedzie? – Myślę, że tak. – „U nich wszystko tak samo. Nie wiedzą o niczym. Gdzie ja się podzieję?” – pomyślał Mikołaj i znowu poszedł do salonu, gdzie stał klawikord. Sonia siedziała przy klawikordzie i grała preludium do barkaroli, szczególnie ulubionej przez Denisowa