Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zaglądał to do jednej izby, to do drugiej, by zobaczyć, jak przebiegają rury i przewody wentylacyjne; kiedy dotarł do ostatniego z rzędu pomieszczenia, odkrył ku swemu zaskoczeniu i zakłopotaniu, że jest zajęte. Krzepki uśmiechnięty mężczyzna o potężnych muskułach, szerokiej piersi, sięgającej ramion rudej grzywie i strzelistej, ostro zwężającej się brodzie, radośnie taplał się z dwiema kobietami w małym zbiorniku. Phillips dostrzegł kątem oka ożywioną plątaninę ramion, nóg, piersi, pośladków. - Przepraszam - wymamrotał zarumieniony i wycofał się szybko, bełkotliwie powtarzając przeprosiny: - Nie miałem pojęcia, że zajęte... nie chciałem przeszkadzać... Belilala bez zatrzymania szła korytarzem i Phillips popędził za nią. Zza jego pleców dobiegały grzmiące salwy beztroskiego chrapliwego śmiechu, cienki chichot i odgłosy rozchlapywanej wody. Prawdopodobnie nawet go nie zauważyli. Stropiony przystanął na chwilę i odtworzył w myśli tę widzianą przez moment zaskakującą scenę. Coś tu nie grało. Te kobiety, miał zupełną pewność, były obywatelkami: drobne, smukłe, zjawiskowe, ciemnowłose i dziewczęce istoty - model standardowy. Ale mężczyzna? Ta kędzierzawa ogromna ruda grzywa? Obywatele nie zapuszczali włosów do ramion. W dodatku rudych. Ani też nie widział nigdy obywatela tak masywnego, tak potężnie umięśnionego. Albo brodatego. Ale przecież nie mógł to być tymczasowy. Phillips nie potrafił wyobrazić sobie powodu, dla którego miałby w Mohendżo-daro znaleźć się tymczasowy o równie anglosaskim wyglądzie; tak czy owak nie było do pomyślenia, żeby tymczasowy figlował sobie po prostu z obywatelkami. - Charles? Spojrzał przed siebie. Obwiedziona jaśniejącym nimbem słonecznego blasku Belilala stała w wylocie pasażu. - Charles powtórzyła - zgubiłeś drogę? - Jestem tu, za tobą - odparł. - Już idę. - Kogo tam spotkałeś? - Człowieka z brodą. - Z czym? - Z brodą - powiedział. - Rudymi włosami rosnącymi na twarzy. Zastanawiam się, kto to taki. - Nikt z tych, których znam - odparła Belilala. - Jedynym znanym mi człowiekiem z włosami na twarzy jesteś ty. Ale twoje są czarne i golisz je codziennie. - Roześmiała się. - Chodź już! Koło basenu widzę kilku przyjaciół. Dogonił ją i trzymając się za ręce wyszli na dziedziniec. Natychmiast znalazł się obok nich kelner, służalczy drobny tymczasowy z tacą pełną napojów. Phillips zbył go machnięciem dłoni i skierował się ku basenowi. Czuł się straszliwie obnażony; wyobrażał sobie, że wypoczywający tu obywatele wpatrują się weń natarczywie, studiując jego włochate prymitywne ciało, jak gdyby był mitologiczną jakąś bestią, Minotaurem czy wilkołakiem, przyzwanym dla ich rozrywki. Belilala pożeglowała w bok, by z kimś porozmawiać, i Phillips wślizgnął się do wody, rad, że kryje jego nagość. Woda była głęboka, ciepła, przyjemna. Szybkimi mocnymi ruchami ramion przepłynął na drugi brzeg. Obywatel, elegancko upozowany na krawędzi basenu, obdarzył go uśmiechem. - Ach, przybyłeś w końcu, Charles! - Char-less. Dwie sylaby. Ktoś z paczki Gioi: Stengard, Hawk? Nie mógł sobie przypomnieć. Byli tak podobni. Bez przekonania, nieobowiązująco, odwzajemnił uśmiech. Szukał czegoś, co mógłby powiedzieć, i w końcu spytał: - Jak długo juź jesteś? - Wiele tygodni. Może miesięcy. Jakże wspaniałym osiągnięciem jest to miasto, co, Charles? Taka absolutna jedność nastroju... tak totalna artykulacja wyjątkowo prostolinijnej estetyki... - Tak. Prostolinijnej to właściwe słowo - odparł Phillips poważnie. - Termin Gioi, w istocie. Jej zdanie. Tylko cytowałem. Gioia. Poczuł ukłucie. - Rozmawiałeś ostatnio z Gioią? - Właściwie nie. To Hekna ją spotkała. Pamiętasz Heknę, prawda? - Wskazał w stronę dwóch nagich kobiet, które stojąc na otaczającej basen ceglanej platformie gwarzyły i delikatnie skubały kawałki mięsa. Mogły uchodzić za bliźniaczki. - Tam jest Hekna, z twoją Belilalą. - Hekna, tak. Więc to musi być Hawk, pomyślał Phillips, o ile ostatnio nie doszło wśród par do jakiejś roszady. - Jakaż jest słodka ta twoja Belilala - powiedział Hawk. Gioia postąpiła bardzo mądrze wybierając ją dla ciebie. Następne ukłucie. Głębsze. - Czy tak się to odbyło? - zapytał. - Gioia wybrała dla mnie Belilalę? - No, oczywiście - Hawk wydawał się zaskoczony. Rzecz, najwyraźniej, nie wymagała komentarzy. - A co sobie myślałeś? Że Gioia po prostu odejdzie i zostawi cię samemu sobie? - Raczej nie. Nie Gioia. - Jest bardzo czuła, bardzo łagodna, prawda? - Masz na myśli Belilalę? Tak, bardzo - powiedział Phillips ostrożnie. - Kochana, cudowna kobieta. Ale mam, oczywiście nadzieję, jak najszybciej znów zejść się z Gioią. Mówią, że jest w Mohendżo-daro niemal od otwarcia? - Była tu, tak. - Była? - Och, znasz Gioię - powiedział Hawk lekko. - Naturalnie już się stąd zabrała. Phillips pochylił się do przodu. - Naturalnie - rzekł. Głos miał ochrypły z napięcia. - A dokąd tym razem? - Do Timbuktu, myślę. Albo do Nowego Chicago. Zapomniałem. Mówiła, że ma nadzieję być w Timbuktu podczas uroczystości zamknięcia. Ale potem jakieś naglące powody wezwały Fenimona do Nowego Chicago. Nie pamiętam, co postanowili Hawk ze smutkiem machnął ręką. - Tak czy owak, szkoda, że opuściła Mohendżo-daro przed przybyciem nowego gościa. W końcu czas spędzony z tobą był dla niej tak owocny, że i tamten, mam zupełną pewność, mógłby jej dać niejedno. Nieznane określenie uruchomiło w głębi świadomości Phillipsa dzwonek alarmowy. - Gość? - zapytał wyciągając głowę w stronę Hawka. Jakiego gościa masz na myśli? - Nie spotkałeś go jeszcze? Och, oczywiście, dopiero przyjechałeś. Phillips zwilżył wargi. - Chyba jednak go widziałem. Długie rude włosy? Takaż broda? - Ten sam! Willoughby, tak się nazywa. Jest... czym?... Wikingiem, piratem albo kimś w tym rodzaju. Zdumiewająca witalność i siła. Postać godna uwagi. Myślę, że powinniśmy mieć dużo więcej gości