Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Jedynym drogowskazem będzie niewielkie wzniesienie w stronę wody. A to może okazać się niewystarczające. „Nie chciałbym się na to porywać bez elektroniki”. Na chwilę przed trzecią po południu Lon leżał na szczycie wzgórza razem z Taitersem i Molroneyem, oglądając pieniące się w dole chaszcze i potok płynący przez środek gąszczu. Liście pnączy były błyszczące i lśniły szmaragdową zielenią, w której promienie słońca odbijały się jak w lustrze. Nawet ustawiwszy maksymalne powiększenie na ekranie hełmu, Lon nie potrafił znaleźć ścieżki przez gęstwę ani dostrzec ziemi pod warstwą liści. - Zauważyłem refleks światła na metalu, tam na drugim grzbiecie - wyszeptał Molroney po kilku minutach. - Może stopień czy dwa na prawo ode mnie, nad tamtym pieńkiem. Widzicie? Lon i Arlan skierowali wzrok w podanym kierunku. Minęło trzydzieści sekund, zanim dostrzegli kolejny błysk. - Widzę - potwierdził Arlan. - Trudno powiedzieć, czy to pojedynczy żołnierz, czy może czeka tam na nas co najmniej kompania. - Jeśli nie siedzi tam kompania albo coś większego, założę się, że są parę stóp pod granią na drugim końcu - powiedział Molroney. - Czekają na sygnał od czatowników, że ruszyliśmy w ich stronę. Cholera, mogli też wysłać ludzi na dół, żeby zaczaili się na nas przy wejściu w zarośla. „To pocieszające” - Lon kwaśno skonstatował w duchu. Zanim porucznik Taiters wydał rozkaz, musiał przeprowadzić ostatnią rozmowę przez radio. Na kanale byli obecni pułkownik Flowers i kapitan Orlis. - Jesteśmy gotowi do wymarszu - zameldował Taiters. Tylko moment wahania poprzedził odpowiedź pułkownika: - Ruszajcie. 23 Starszy sierżant Ivar Dendrow wraz ze swoimi dwiema drużynami schodził właśnie w dół zbocza, zmierzając w kierunku Dopływu Andersona. Szli tyralierą, co zapewniało im szerokie odstępy między ludźmi. Drużyny trzecia i czwarta miały pełnić funkcje tylnej straży. Zostaną na grani, wysoko nad poziomem gąszczu, w razie konieczności zapewniając ogień osłonowy, dopóki reszta oddziałów KND i milicji nie przeprawi się przez bród. Kapitan Molroney podzielił swoją kompanię i za każdą z drużyn czołowych wysłał dwa plutony. Żeby skrócić do minimum czas, podczas którego jednostka szła w rozciągniętym szyku, milicja uformowała cztery kolumny, kierując się przy tym rozwagą i zachowując możliwie najmniejsze odstępy - w przypadku tak mocnej osłony ludzie szli oddaleni od siebie nie więcej niż o sześć stóp, podążając - kiedy już weszli w gąszcz mniej więcej w połowie drogi w dół zbocza - czasami bardzo krętymi ścieżkami. Molroney, Taiters i Nolan trzymali się w środku grupy, niedaleko czoła milicji, trzydzieści jardów za tyralierą najemników. Arlan i Lon utrzymywali stałą łączność z podoficerami, zarówno na przodzie, jak i z tyłu. Z początku Lon miał wrażenie, jakby zanurzał się w zielony ocean. Potężne pnącza całkowicie zdominowały niższe partie stoku i dno doliny, dławiąc wszelką konkurencję. Na skraju gęstwy, tam gdzie ludzie zaczęli zagłębiać się w zieloną plątaninę, podłoże było nad wyraz zdradzieckie. Drobne wąsy i koniuszki pnączy czepiały się stóp i oplatały kostki, grożąc potknięciem i stoczeniem się w dół. Kiedy przyszła kolej Lona, nieświadomie niósł karabin wyżej, jakby chciał uchronić go przed zamoczeniem. W pewnej chwili uświadomił sobie, co robi, poczuł się głupio i rozejrzał wokoło, sprawdzając, czy ktoś inny to zauważył albo zareagował podobnie. Kiedy olbrzymie liście zamknęły się nad głową Lona, mało co nie wstrzymał oddechu. Poczuł szarpnięcie klaustrofobicznego lęku. Pod kopułą liści panowała wilgotna atmosfera i wydawało się, że jest cieplej o jakieś dwadzieścia stopni. Na „zewnątrz” wiał lekki wiatr, ale wewnątrz gąszczu powietrze pozostało nieruchome. Napierało na piersi Lona, utrudniając oddychanie - nawet jeśli nie rzeczywiście, to tak podpowiadała mu psychika. „Wyrwać się stąd!” - pomyślał, ale nie było takiej możliwości