Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

„Pani Bradley opowiedziała mi o wypadku i śmierci biednego ojca — pierwszy raz się o tem od niej dowiedziałam. Poszłam na cmentarz, na jego grób i oblałam go memi łzami. Och! Boże! Boże! Biedny ojczulek! Cóż to był za okrutny, straszny traf, że on zginął w taki sposób. Położyłam na jego mogile mnóstwo kwiatów i umówiłam się z Ropesem, ogrodnikiem, o koszenie trawy na grobie, jak tylko za bardzo wybuja. — A on — rzekła matka — tam, pod ziemią! Wolałby ją widzieć umarłą u swoich nóg, jak to powiedział — niż oglądać ją, jako upadłą kobietę. I ona obsypała go kwiatami. Musiał się w grobie przewrócić. — Ale bardzo prawdopodobne, Marto, że on teraz ma inne przekonania — odparła łagodnym tonem Matylda. — Któż to wie, moja kochana. Może oni tam w niebie nie? są tacy spragnieni, żeby „H ludzie u nóg umierali? Może się tam robią łaskawsi. Zobaczmyż — no, na czem to ja stanęłam? Ach! — jak tylko za bardzo wybuja. „Nikt nie wiedział, gdzieście się wszyscy podzieli, matka i reszta. Nikt nie miał adresu. Pojechałam do Londynu, bardzo przybita i zrozpaczona, że Was straciłam. Pani Bradley powiedzie że matka, Prue i Morty przeprowadzili się do przyjaciół w Londynie, ale nie wiedziała żadnych szczegółów. I co się dzieje? Blisko po dwóch latać wynurzacie się z powrotem! Nie chce mi się wprost wierzyć, że to prawda. Gdzie są tamci? Czy się Morty uczy? Prue już pewnie całkiem dorosła? Pragnęłabym z całej duszy znów ich wszystkich zobaczyć i wedle możności dopomóc. Drogi Erni, proszę Cię, powiedz matce i wszystkim, że jestem zupełnie bezpieczna i szczęśliwa. Opiekuje się mnąi przyjaciel. Ten, którego widziałeś. Nie prowadzę ani wesołego, ani złego życia. Żyję bardzo cicho i spokojnie. Mam tutaj malutkie mieszkanko, dużo czytam i dużo studjuję. Pracuję nie na żarty i wiesz, Erni, złożyłam egzamin, uniwersytecki egzamin. Opanowałam francuski i włoski, częściowo niemiecki i muzyką. Mam pianolę i chciałabym bardzo zagrać na niej Tobie lub Mortyemu,. tak zawsze lubił muzykę. Myślę o Was często, bardzo często. Powiedz o wszystkiem matce, poi jej ten list, donieś mi prędko, co u wszystkich słychać, i nie myśl o mnie źle. Przypomnij sobie dobre czasy, Erni, kiedyśmy się przebrali w czasie Bożego Narodzenia i ojciec, nie poznał nas w sklepie i jakeś Ty mi sfabrykował domek dla lalki na moje urodziny. Och! i torciki z sera, Erni! Torciki z sera!” — Co to takiego było? — zapytała Matylda. — To była taka głupia gra, w jakąśmy się zabawiali przy mijaniu ludzi. Nie pamiętam dokładnie, jakeśmy to robili, ale umieraliśmy ze śmiechu — to była prawdziwa heca. — Teraz wspomina o tobie, Morty — rzekła gospodyni. „Z radością dopomogłabym Mortyemu, jeżeli nie odeszła ma jeszcze ochota do nauki. Teraz mogłabym to zrobić. Przypuszczam, że już przestał być dzieckiem. Może sam się kształci? Ucałuj go ode mnie. Wyraź matce moje najgłębsze uczucia i proś ją, żeby nie myślała o mnie źle. Fanny.” — Fanny. Na papierze listowym wyciskany adres. I to wszystko. Matylda złożyła list na stole. — Ano? — rzekła tonem wyzwania pod adresem matki. — Widzi mi się, że dziewuchą natrafiła na porządnego człowieka, takiego jednego na dziesięć tysięcy… zdaje się, że troszczy się o nią więcej, niżby się tego — można spodziewać po zwyczajnym mężu… Cóż ty na to wszystko, Marto? Matylda zebrała się powoli ze stołu i, oparłszy się nieco o poręcz krzesła, spojrzała na matkę z wyrazem z lekka nieprzyjaznej złośliwości i ironji. 5. Przeniosłem, wzrok z kpiącej fizjognomji gospodyni na zesztywniałą w nerwowem napięciu twarz matki. — Mów sobie, co chcesz, Matyldo, ale ona żyje w grzechu. — I to nawet nie całkiem pewne — odparła filozofka. — Dlaczegoby on miał….? — zaczęła matka i urwała. — Zdarzają się szlachetni, wspaniałomyślni ludzie — zauważyła Matylda. — Jednakowoż… — Nie — zaprotestowała matka. — Nie chcemy jej pomocy. Wstydziłabym się od niej przyjąć, kiedy ona żyje z tym człowiekiem… — Wcale na to nie wygląda, ale mów dalej. — Skalane pieniądze — ciągnęła fanatyczka. — Pieniądze od niego. Pieniądze rozpustnika. Gniew jej buchnął płomieniem. — Prędzej umrę, niż dotknę jej pieniędzy. Jej poczucie sytuacji znalazło wreszcie formę i wyraz. — Porzuciła dom. Złamała ojcowskie serce. Zabiła go. Nigdy już nie był tym samym człowiekiem, co przedtem; nigdy. Zaprzedała się na życie bezwstydu i zbytków. Własnemu bratu każe się obwozić ze swoją hańbą. — Chyba — nie każe — zaprotestowała Matylda. — Jakże on mógł tego uniknąć? A potem pisze ten — ten list. Bezwstydnica, powiadam. Bezwstydnica! Ani słowa skruchy, ani jednego słowa skruchy i żalu. Ani słowa. Przyznaje się, że żyje wciąż ze swoim gagatkiem i nie myśli od tego odstąpić, chełpi się z tego. I ofiarowuje się nam z łaskawą pomocą — nam, których okryła hańbą, i wstydem. Przez kogo to musieliśmy opuścić Cherry Gardens, I żeby się ukryć z naszą hańbą przed sąsiadami w Londynie? Przez nią! I teraz onaby tu chciała przyjechać swoim samochodem, zejść w podrygach po tych schodkach, wyelegantowana,. wypacykowana, żeby biednej matce powiedzieć łaskawe słówko. Nie dosyć, żeśmy się przez nią nacierpieli, żeby tu jeszcze przyszła do nas wydziwiać? Wszystko do góry nogami. Jakże — to? Jeżeli tu ma przyjść, w co niewierze, jeżeli tu ma przyjść, to powinna przyjść na kolanach, z popiołem na głowie, ubrana w pokutny worek. — Marto, ona tego nie zrobi — przerwała Matylda. — To niech się trzyma z daleka. Nie chcemy patrzeć na jej hańbę. Wybrała swoją ścieżkę i niech i po niej stąpa. Ale wara jej stąd. Wara od tych progów! Jakby to można ludziom wytłumaczyć? — Ja bym potrafiła wytłumaczyć — zauważyła Matylda, ale nie zwrócono na nią uwagi. — Co ja bym mogła powiedzieć? A Prue to nic? A. pan Pettigrew, którego poznała na jednej wieczornej zabawie i chce i go tu przyprowadzić na herbatę! Co ona mu ma opowiedzieć o tej wyelegantowanej damie, swojej siostrze? Utrzymanką! Tak, Matyldo, to jest moje słowo. To się tak nazywa