Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nikogo nie widać, stoiska wcześnie pozamykane. Skręcam w Bulwar Portowy i zgarnia mnie bezwzględny wiatr, który omal nie porywa mnie w stronę Nagasaki. Żeby iść, muszę się pochylić. Opodal Sakuradżima, wulkaniczna wyspa, dzisiejszej nocy niezbyt rzeczywista. Mroczne morze ogarnięte szaleństwem fal. Po kilkuset metrach widzę, że jestem w poważnych tarapatach - na elektronicznej tablicy napis informujący, że terminal jest zamknięty. Mógłbym wziąć taksówkę do Wuja Kasy - trochę żenujące, żeby to on miał płacić. Mógłbym zatrzymać się w hotelu - ale rano nie miałbym czym zapłacić. Czasami bidne z nas ssaki. Może na policji ulitowaliby się - nie. Może znalazłbym schronienie w jakimś podcieniu - chyba nie. Postanawiam mimo wszystko iść do Wuja Kasy - dotrę tam około dziewiątej. Idę na skróty przez szkolne boisko, na którym dziewięć lat temu zdobyłem jedynego gola w swojej krótkiej karierze. W oczach coraz więcej gryzącego piasku. Mijam stację i brnę przed siebie nadbrzeżną ulicą, ale z wysiłkiem i powoli. Żadnych samochodów. Usiłuję dodzwonić się do Wuja Kasy z budki, ale wygląda na to, że linie pozrywało. W powietrzu szybują przedmioty nie mające bynajmniej aerodynamicznych kształtów: pokrowce samochodowe, skrzynki na piwo, trójkołowe rowery. Morze huczy, wiatr wyje, słona woda atakuje umocnienia brzegowe, chlastając mnie pyłem wodnym. Mijam wiatę na autobus, z której wiatr zdążył już zerwać dach. Zastanawiam się, czy nie zatrzymać się przy którymś z domów i nie poprosić o przenocowanie w holu. Mijam drzewo, w którego pień wbił się dach zerwany z wiaty. I naraz słyszę uuuuusz. Błyskawicznie kucam, a obok, skacząc, przelatuje jakieś czarne zwierzę - opona od ciężarówki! Teraz już obawiam się, żebym i ja nie został zdmuchnięty jak uliczny parasol. Znajduję się na wysokości ogrodu Isoteien. Przyjeżdżałem tu z wycieczkami szkolnymi i pamiętam te ceglane budynki z altankami, w których prawdopodobnie mógłbym się schronić. Wchodzę na mur - wiatr zdmuchuje mnie i ląduję w chłoszczących pnączach. Zazwyczaj tchnący spokojem ogród tworzy teraz scenerię godną filmu o opętaniu przez demony. Tam do drzwi bezskutecznie dobija się obłąkana kobieta. Tutaj - przedzieram się, biję na oślep pięściami, płynę w zaroślach, kołyszące się gałązki wbijają mi się w twarz. Teraz na stromy stok i bez problemu wchodzę do chatki. Zapach kompostu, szpagatu i brezentu - jestem w szopie z inspektami. Klamka urwana, ale wyciągam worek z ziemią i udaje mi się zaprzeć drzwi. Budynek drży w posadach, ale w środku jest stanowczo lepiej niż na zewnątrz. Oczy przyzwyczajają się do ciemności. Cały arsenał łopat, rydli, wideł, grabi. Pod jedną ze ścian jest jeszcze wąskie przepierzenie, ale jest zbyt ciemno, żebym cokolwiek widział. Po pierwsze, zbieram doniczki i jak tylko umiem staram się naprawić szkody wyrządzone wtargnięciem wiatru. Po drugie, organizuję namiastkę łóżka. Po trzecie, dopijam butelkę zielonej herbaty, którą kupiłem w Mijakogdzieśtam. Po czwarte, kładę się, słucham, jak tajfun naciera na stary budynek, i niepokoję się. Po piąte, daję sobie spokój z niepokojami i w obłędnym, ryczącym chórze próbuję wyodrębnić poszczególne głosy. *** Mój pęcherz wychodzi poza ciało - złoty embriokształtny worek. Boleśnie ciąży mi w kroczu. Jestem w Liverpoolu - wiem, bo widzę minisamochody i fryzury a la ul - i rozglądam się za toaletą. W Anglii grawitacja jest silniejsza - wchodzenie po stopniach tej katedry wykańcza mnie. Zamiast drzwi właz. Wpycham się plecami do przodu, żeby uchronić moje dzieciątko-pęcherz. - Chwileczkę, kapitanie! - odzywa się Lao Tse zza drucianej kratki. - Musisz mieć bilet. - Już zapłaciłem na lotnisku. - Zapłaciłeś za mało. Kopsnij jeszcze dziesięć tysięcy jenów. - To zawrotna cena, ale jak nie zapłacę, zleję się w spodnie. Z trudem wyciągam portfel, zwijam banknot i przeciskam go przez kratkę. Lao Tse przedziera go na pół, zwija w kulki i upycha w dziurkach od nosa, żeby zatamować krwawienie. - No to którędy do kibla? - pytam. Lao Tse spogląda na mój wzbierający pęcherz. - Już lepiej pokażę ci drogę. - Katedra w Liverpoolu to wyłożony kamieniem labirynt. Lao Tse pełznie przede mną kraulem. Ja ciągnę za nim stylem grzbietowym. Woda strugami ścieka ze ścian. Raz po raz krople rozpryskują mi się na twarzy. Moje dzieciątko-pęcherz zaczyna kwilić głosem foki wleczonej wbrew woli w głąb lądu. - Czy już blisko? - wyrzucam z siebie, łapiąc oddech. Jesteśmy w grocie. Ociekające wodą stalaktyty. Urynały zajęte przez rządek umundurowanych osobników. Czekam. Czekam. Ale żaden z nich ani drgnie. - Pułkowniku Sanders! - Generał MacArthur klepie mnie w ramię. - Jeden z miejscowych ukradł moją platy nową zapalniczkę! Warta majątek, do diaska! Słyszał pan coś o winoroślach? - Znalazłem się w ciele potentata drobiowego z zadaniem szpiegowania Kwatery Głównej i ustalenia, czy cokolwiek wiedzą na temat projektu kaiten. Jak można być tak grubym. Wiem, że słowa kryją nieuchwytne sensy, ale przecież trudno się skupić, gdy ma się wyjący pęcherz. - Nie? - Generał MacArthur kicha jak fontanna. Tak czy inaczej mogę cię podrzucić do portu. - Dżip US Army jedzie do portu w Kagoszimie, pęcherz już jak dziecko dociera do pasa. Obawiam się, że od nagłego wstrząsu rozpędzonego dżipa może pęknąć, ale bez szwanku docieramy do terminalu promów