Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zmusiła się, by przygotować sobie śniadanie, na które nie miała ochoty: jeden ze złocistych melonów z cudzego ogrodu. Miała nadzieję, że nie będzie tak wyczuwać zapachu, gdy już zje owoc, lecz powietrze przesycone było jego aromatem. Mogłaby otworzyć okno od strony osłoniętej od wiatru. Wróciła do sypialni i odemknęła wewnętrzne okiennice. Zapach melona snuł się za nią, opływając ją, przesączał się za okno. Wsunęła się w kąt pokoju i nagle podskoczyła, kiedy gdzieś niedaleko uderzył piorun, białe światło niczym włócznia przebiło żaluzje, a trzask gromu zabrzmiał tak, jak gdyby ktoś uderzył ją w głowę łopatą. Wolała już znosić ciężki zapach melona niż to. Gdy wyrównał jej się oddech, zamknęła wewnętrzne okiennice i położyła się na łóżku, nie czuła się tam jednak wystarczająco bezpieczna. Wstała z ociąganiem i zwlokła z łóżka nakrycie i poduszki. W szafie nie będzie miała powietrza, ale uchroni się od błyskawic. Umościła się tam i zwinęła w kłębek.. Hałas się zwiększał; wiatr zdawał się Ofelii żywą istotą demonem zdecydowanym dostać się do niej i rozerwać ją na strzępy. Ofelia skuliła się w gnieździe z poduszek i pościeli, na siłę próbując zasnąć. Nie udało się; nigdy jej się nie udawało. Każdy huk gromu podrywał ją i odbierał oddech. Każdy nowy hałas oznaczał coś niedobrego — coś, co się oderwało i może uderzyć o okna lub drzwi, cpś nienaprawionego, co się złamie i wpuści do środka wichurę. Niewymawiane od lat zdania napłynęły jej do głowy, modlitwy, których uczyła ją babka, które sama odmawiała. W czasie burzy łatwo było uwierzyć w duchy i nadprzyrodzone moce. Zarzuciła to wszystko, gdy wyszła za Humber—ta; mąż nie tyle zakazał jej, co zignorował te koncepcje, tym samym zaprzeczając ich istnieniu. Później, gdy starali się o przyznanie miejsca w kolonii, w rubryce „religia” wpisał „żadna” i Ofelia nie protestowała. Z dala od rodziny, tutaj, z ludźmi, którzy — w cokolwiek wierzyli — nie ujawniali wiary w przesądy, bez wspierającej ją organizacji, pozostałości religii jej dzieciństwa zatarły się bez reszty. Teraz mamrotała tamte zdania, potykając się na zapomnianych słowach, lecz mimo to czując przypływ otuchy. Przysypiała i budziła się gwałtownie, nieszczęśliwa, w ciasnej i dusznej szafie, aż w końcu usnęła, po czym obudziła się w ciszy pełnej grozy. Czy to dzień, czy noc? Czy to centrum huraganu, czy też burza już minęła? Zerknęła na zewnątrz szafy i ujrzała jedynie bezruch pokoi, jak zwykle oświetlonych elektrycznością. Powoli, gderliwie narzekając na ból w stawach — zawsze nasilający się w czasie tych sztormów — wygramoliła się z szafy i z trudem podniosła na nogi. Jeśli znajdowała się teraz w oku cyklonu, to uderzy on ponownie z drugiej strony, co oznacza, że nie powinna otwierać okiennic w sypialni. Już raczej drzwi wychodzące na drogę… Zrobiła jeden krok, potem następny, stąpając po wyziębionej, wilgotnej podłodze, nasłuchując powracającego zagrożenia. Z oddali dobiegał ją pomruk grzmotu. Tak czy inaczej, to nic nie znaczyło. Otwarła wewnętrzne drzwi. Były całe mokre od deszczu wpychanego wiatrem poprzez żaluzje drzwi zewnętrznych. Woda skapywała na podłogę, znacząc mokry ślad. Teraz dopiero zobaczyła, że się przejaśniło. Zwolniła zatrzask i pchnęła żaluzjowe drzwi. Ani drgnęły, napęczniałe po deszczu; ustąpiły, dopiero gdy uderzyła w nie prawym biodrem, a i wtedy musiała pchać mocno, by się otwarły: zwaliło się na nie małe drzewko, rosnące przy głównym wejściu. Na dworze blade światło zalewało drogę, ukazując rowy po brzegi wypełnione płynącą wodą i smugi błota prowadzące w dół ulicy. Ofelia spojrzała w górę. Wysoko nad głową dojrzała okrąg czystego błękitu… a dookoła ścianę chmur o szczytach malowanych złotem wschodzącego słońca. Dokładnie tak, jak jej opowiadano, dokładnie tak, jak na zdjęciach. Lecz jednak inaczej, kiedy sama stała tu, w środku, ze stopami w śliskim błocie, nie mając komu o tym opowiedzieć. Mogłaby przejść do Centrum na drugą połowę burzy; będzie tam równie bezpieczna, może nawet bardziej. Ale chciała zobaczyć, jak się zbliża, chciała zobaczyć, jak szybko nadchodzi. Niebezpieczne. To odezwał się stary głos ostrzegawczymi tonami z dzieciństwa. Ten sztorm może ją zabić tak łatwo, jak ona sama rozgniatała ślizgowce i miażdżyła rurkoślizy. Powinna wrócić do środka i znowu ukryć się w szafie. Odsunęła się od domu, nie spuszczając z oka chmur na wschodzie. Zdawały się nie przybliżać. Kolejne kilka kroków i oto stała na drodze, skąd mogła popatrzeć na wschód wzdłuż ulicy i przekonać się, że wszystkie domy stoją. Płot jej ogrodu był zwalony, a padając, pociągnął za sobą wszystkie pomidory. Łodygi leżały płasko na ziemi, skierowane w stronę lasu. W oddali Ofelia słyszała głosy zwierząt. Ściana chmur zdawała się przybliżać, ale trudno było mieć pewność. Ofelia chciała poczekać, aż nawałnica ogarnie lądowisko wahadłowców, może nawet ostatnie domy stojące przy końcu drogi. Ona na pewno zdąży na czas dobiec do domu