Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Albowiem przez dwa dni towarzyszyliśmy sobie na ustach śmierci. — Śmierć jednak zająknęła się widocznie — zauważyłem z uśmiechem. — Dokonałeś dzielnego czynu, panie — odrzekł — toteż śmierć nie była na tyle podła, by przemówić. — Dlaczego nazywasz mnie panem? — zapytałem z odcieniem obrazy. — Przecież zamieniliśmy się imionami. Jestem dla ciebie Otoo, a ty dla mnie Charley — i po wszystkie czasy stosunek nasz się nie zmieni. Tak chce obyczaj. A nawet gdy umrzemy, jeśli dane nam będzie rozpocząć nowe życie gdzieś poza gwiazdami i sklepieniami niebios, ty nadal będziesz dla mnie Charley, a ja dla ciebie Otoo. — Tak, panie — odpowiedział z oczami rozpromienionymi i pełnymi czułej radości. — I znów to samo! — krzyknąłem oburzony. — Czyż to, co wypływa z mych ust, ma jakieś znaczenie? — bronił się. — Przecież to tylko usta. A w myślach zawsze będę cię zwał Otoo. Ilekroć pomyślę o sobie, ty będziesz we mnie obecny. Kiedykolwiek ludzie zawołają na mnie po imieniu, ty będziesz we mnie obecny, a ponad niebem i poza gwiazdami nie przestaniesz nazywać się dla mnie Otoo. Czy teraz dobrze, panie? Ukryłem uśmiech i powiedziałem, że już dobrze. Rozstaliśmy się w Papeete. Ja pozostałem tam, by wrócić do sił, on zaś udał się na kutrze na swą rodzinną wyspę Bora Bora. Po sześciu tygodniach wrócił. Zdziwiłem się, ponieważ opowiadał mi dawniej o swej żonie oraz o zamiarze powrotu do niej na stałe i zaprzestania morskich podróży. — Dokąd się wybierasz, panie? — zapytał po pierwszych pozdrowieniach. Wzruszyłem ramionami. Odpowiedź na to pytanie nie była łatwa. — W szeroki świat — odparłem. — W świat, na wszystkie morza i wszystkie wyspy na morzach. — Pójdę z tobą — powiedział po prostu. — Żona moja nie żyje. Nie miałem nigdy brata, ale sądząc z tego, co było mi wiadome o braciach innych ludzi, wątpię czy ktokolwiek miał kiedy brata, który byłby mu bliższy niż Otoo dla mnie. Był mi bratem, lecz równocześnie ojcem i matką. I jeszcze jedno wiem dobrze: dzięki niemu stałem się rzetelnym i lepszym człowiekiem. Mało mi zależało na innych ludziach, ale w oczach Otoo musiałem żyć uczciwie. Przez wzgląd na niego nie śmiałem się splamić. Upatrywał we mnie ideału, choć obawiam się, że przyczyniły się do tego głównie miłość i cześć, jakimi mnie darzył. Bywały zaś chwile, kiedy stałem już na samym progu otchłani piekielnej i byłbym się w nią stoczył, gdyby nie powstrzymał mnie wzgląd na Otoo. Jego duma ze mnie przenikała stopniowo w moją istotę — tak że wreszcie jedną z głównych zasad mego postępowania stała się troska, by tej jego dumy nie umniejszyć. Nie od razu oczywiście zdałem sobie sprawę z uczuć, jakie żywił dla mnie. Nie sądził nigdy mego postępowania, nie pozwalał sobie na żadną ocenę — dopiero z czasem zaświtała w mym umyśle świadomość tych wyżyn, na które zostałem przezeń wyniesiony, i począłem rozumieć, jak wielki ból mogłem mu zadać, gdybym nie dorastał do przypisywanej mi miary. Przez siedemnaście lat stale byliśmy razem. Przez cały ten czas stał u mego boku, czuwając, kiedy spałem, pielęgnując mnie w chorobie, opatrując moje rany, a nawet otrzymując je w mej obronie. Zaciągał się na te same co i ja statki i po społu przemierzaliśmy Ocean Spokojny od Hawai po przylądek Sydney i od cieśniny Torres do wysp Galapagos. Przewędrowaliśmy szmat świata od Nowych Hebrydów i Wysp Liniowych aż po wielką równię zachodnią, zawadzając po drodze o Luizjady, Nową Brytanię, Nową Irlandię i Nowy Hanower. Trzykrotnie rozbiliśmy się — przy Archipelagu Gilberta, pośród wysp Santa Cruz i w okolicy Fidżi. A handlowaliśmy i zarabialiśmy wszędzie, gdzie tylko dostrzegliśmy możliwość zysku w perłach, muszlach perłowych, w włóknach kokosowych, mięczakach jadalnych, szylkrecie morskim lub wyławianiu wraków. Zaczęło się to w Papeete, kiedy Otoo oświadczył, że zamierza towarzyszyć mi przez wszystkie morza i wyspy na morzach. W owym czasie, w Papeete istniał klub, gdzie zbierali się handlarze pereł, kupcy i kwiat opryszków z całego obszaru Mórz Południowych. Grało się tam ostro, a piło tęgo. Jeśli mnie pamięć nie myli, wracałem stamtąd o późniejszej porze, niżby tego wymagała przyzwoitość i dobre obyczaje. Bez względu na to jednak, o której godzinie opuszczałem klub — Otoo zawsze czekał, by mnie odprowadzić bezpiecznie do domu. Z początku uśmiechałem się tylko; potem zacząłem go łajać. Wreszcie oświadczyłem mu prosto z mostu, że nie potrzebuję niańki — i później przez jakiś czas nie widywałem go, gdy wychodziłem z klubu. Zupełnie przypadkowo, mniej więcej po tygodniu, odkryłem, iż odprowadzał mnie nadal, przemykając się chyłkiem między cieniami mangowców. Cóż mogłem na to poradzić? Pamiętam jednak, co zrobiłem. Oto począłem coraz wcześniej wracać do domu. W noce dżdżyste i burzliwe, gdy szaleństwo i zabawa kwitły w najlepsze, prześladowała mnie uporczywie myśl o tym, że Otoo odbywa swą ponurą wartę pod ociekającymi wodą mangowcami. Doprawdy, pod jego wpływem stałem się lepszym człowiekiem. A jednak nie miał on w sobie nic ze świętoszka. Nie znał też wcale zasad chrześcijańskiej moralności. Wszyscy tubylcy z wyspy Bora Bora byli chrześcijanami, on jednak pozostał poganinem, jedynym niewierzącym na wyspie — bezwzględnym materialistą, wyznającym pogląd, że po śmierci przestanie żyć. Wierzył wyłącznie w uczciwą grę i prawość w postępowaniu. Drobne podłostki były w jego mniemaniu niemal równie godne potępienia, jak wyuzdane zabójstwo. Sądzę nawet, że wyżej cenił mordercę niż małego krętacza. Co się tyczy mnie osobiście, sprzeciwiał się wszystkiemu, co mogło mi zaszkodzić. Hazardowi nie miał nic do zarzucenia — sam zresztą uprawiał go z zapałem. Ale wysiadywanie w spelunkach późną nocą jak mi to tłumaczył, zagrażało zdrowiu. Bywał świadkiem, że ludzie nie dbający o siebie umierali na gorączkę. Nie był abstynentem i chętnie pokrzepiał się czymś mocnym, ilekroć wypadało mu moknąć w czasie pracy na łodzi. Ale był zwolennikiem umiarkowanego użytkowania trunków