Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przy większości z nich stali kierowcy, bez wątpienia informujący żony i sze- fów, że nie zjawią się na czas, że w Maine zaskoczyła ich bu- rza śnieżna, że zatrzymali się w zajeździe Dysart's (zwanym przez niektórych Syfart's, przemknęło Jonesy'emu przez gło- wę) na południe od Derry i że najprawdopodobniej będą mu- sieli zostać tu aż do jutra. Jonesy odwrócił się od okna i spojrzał na biurko, na któ- rym panował swojski, doskonale znany mu bałagan. Na biur- ku stał telefon, nowoczesny niebieski trimline. Czy udałoby mu się zadzwonić do Henry'ego? Oczywiście zakładając, że Henry żyje, a Jonesy był prawie pewien, że tak jest. Gdyby bowiem Henry umarł, chybaby to jakoś poczuł - może w po- koju pojawiłoby się więcej cieni? „Elvis wyszedł z lokalu, za- nim przynieśli rachunek - mawiał Beaver, kiedy znalazł w ga- zecie nekrolog ze znajomym nazwiskiem. - Ale z niego kutas". Jonesy nie przypuszczał, żeby Henry wyszedł z lokalu. Podej- rzewał nawet, że został dłużej, żeby zamówić dokładkę. 8 Szary nie udławił się drugą porcją bekonu, za to kiedy poczuł nagły skurcz w żołądku, ryknął z wściekłością: Otrułeś mnie! Spokojnie, przyjacielu. Po prostu musisz tam zrobić trochę miejsca, i tyle. Miejsca? Co to zna... Przerwał mu kolejny skurcz. To znaczy, że powinniśmy jak najszybciej znaleźć się tam, gdzie nawet król piechotą chodzi, odparł Jonesy. Boże, czy te 442 ŁOWCA SNÓW wszystkie badania, które przeprowadzaliście w latach sześć- dziesiątych, nie nauczyły was niczego o ludzkiej anatomii? Darlene przyniosła rachunek. Zostaw pieniądze na stoliku, ale dolicz piętnaście procent napiwku. Ile to jest piętnaście procent? Jonesy westchnął w duchu. I to mają być władcy wszech- świata, przed którymi powinniśmy drżeć z lęku? Bezlitośni, potężni kosmiczni rozbójnicy, którzy nie potrafią się odesrać ani obliczyć napiwku? Kolejny skurcz, a do tego stosunkowo bezgłośne pierd- nięcie. Cuchnące, ale nie eterem. Dzięki Bogu choć za to, po- myślał Jonesy na własny użytek, a następnie zwrócił się do Szarego: Pokaż mi ten rachunek. Spojrzał przez okno na zielony świstek. Zostaw jej półtora dolara. Szary wciąż się wahał. To dobra rada, przyjacielu. Jeśli dasz więcej, zapamięta cię jako rozrzut- nego faceta, jeśli dasz mniej -jako dusigrosza. Szary sprawdził w archiwum znaczenie słowa „dusi- grosz", po czym, już bez dyskusji, położył na stoliku dolara i dwie ćwierćdolarówki, po czym skierował się do kasy, usy- tuowanej po drodze do męskiej toalety. Kiedy mijali policjanta, ten wciąż był zajęty swoją szar- lotką, chociaż Jonesy'emu wydało się nieco podejrzane wol- ne tempo, z jakim ją zajadał. Równocześnie poczuł, jak Sza- ry opuszcza go na chwilę, by zajrzeć do głowy policjanta. Zostawił na straży czarno-czerwony obłok, zawiadujący naj- ważniejszymi systemami. Szybki jak błyskawica, Jonesy chwycił słuchawkę, po czym znieruchomiał na sekundę. Wybierz po prostu 1-800- -HENRY, rozbłysło mu w głowie. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, a potem, gdzieś bardzo, bardzo daleko, zaczął dzwonić telefon. - To pomysł Pete'a - wymamrotał Henry. Siedzący za kierownicą hummera Owen (samochód był potwornie wielki i potwornie głośny, ale miał opony do jaz- dy w terenie i pruł przez śnieg jak „Queen Elizabeth 2" po falach Atlantyku) spojrzał na pasażera. Henry spał, okulary zsunęły mu się na czubek nosa, pod powiekami porośniętymi ZACZYNA SIĘ WYŚCIG 443 cienką warstewką byrusa poruszały się gałki oczne. Henry śnił. Ciekawe o czym? - zastanawiał się Owen. Przypuszczal- nie gdyby chciał, mógłby zajrzeć do jego głowy i sprawdzić osobiście, ale taki pomysł wydał mu się nieco perwersyjny. - To był pomysł Pete'a - powtórzył Henry. - On ją pierwszy zobaczył. Westchnął tak ciężko, że Owenowi zrobiło mu się go żal. Nie, zdecydowanie wolałby nie wiedzieć, co teraz dzieje się w umyśle wspólnika. Do Derry została jeszcze najwyżej go- dzina jazdy, może trochę więcej, jeśli wiatr nie przycichnie. Niech sobie śpi. 10 Zaraz za szkołą średnią w Derry jest boisko do futbolu, na którym zdobywał sławę Richie Grenadeau, ale Richie Grenadeau już od pięciu lat spoczywa w grobie - jeszcze je- den małomiasteczkowy James Dean. Inni bohaterowie zaję- li jego miejsce, przez jakiś czas pławili się w blasku sławy, a potem odbierali świadectwa ukończenia szkoły i przenosi- li się gdzie indziej. Tak czy inaczej, to nie sezon futbolowy. Jest wiosna, a na trawie zgromadziły się jakby ogromne czer- wone ptaki z czarnymi głowami. Te zmutowane wrony śmie- ją się i rozmawiają, zajmując miejsca na rozkładanych krze- sełkach, lecz pan Trask, dyrektor szkoły, wcale nie musi przekrzykiwać zebranych: stoi na prowizorycznej scenie, a przed sobą ma mikrofon. - I jeszcze jedna sprawa, zanim skończę! - grzmi. - Chciał- bym, żebyście po ceremonii nie rzucali czapek w powietrze. Co prawda zdaję sobie sprawę, że równie dobrze mógłbym mówić do ściany... Śmiech, okrzyki, brawa. - ...ale jeżeli je rzucicie, to macie je potem pozbierać i zwrócić w sekretariacie, bo w przeciwnym razie będziecie musieli za nie zapłacić! Pohukiwania i parsknięcia, najgłośniejsze autorstwa Bea- vera Clarendona. Pan Trask obrzuca ich ostatnim taksują- cym spojrzeniem. - Młode panie i młodzi panowie, absolwenci z roku 1982, będę chyba wyrazicielem opinii całego grona pedagogicznego, jeżeli powiem, że jestem z was dumny. Nie oczekujcie jednak, że powtórzę to choć jeden jedyny raz, w związku z czym... 444 ŁOWCA SNÓW To koniec przemówienia, już nie pomogą najlepsze wzmacniacze i najpotężniejsze głośniki. Czerwone wrony podrywają się z łopotem czerwonego nylonu i odlatują. Już jutro odlecą na dobre, tymczasem jednak trzy z nich, pędzą- ce co sił w nogach na parking, gdzie stoi samochód Hen- ry'ego, nie wiedzą jeszcze, że dziecięcy etap ich przyjaźni za- kończy się już za kilka godzin. Nie zdają sobie z tego sprawy, i bardzo dobrze. Jonesy wyrywa Henry'emu czapkę, nasadza ją na swoją i przyśpiesza. - Ej, oddaj to, matole! - drze się Henry, po czym zabiera czapkę Beaverowi, który gdacze jak rozzłoszczona kura i ze śmiechem goni Henry'ego. Mijają ławki, ganiają się po tra- wie w rozwianych szatach, Jonesy wciąż z dwiema czapkami na głowie; tasiemki powiewają w przeciwne strony. Henry ma jedną czapkę (stanowczo za dużą, opadła mu aż na uszy), Beaver zaś biegnie z gołą głową. Długie czarne włosy powie- wają za nim rozwianą falą, z ust sterczy mu nieodłączna wy- kałaczka. Jonesy, nie zwalniając, odwraca głowę, naigrawa się z Hen- ry'ego („Gazu, dryblasie! Rety, biegasz jak dziewczyna!") i ma- ło nie taranuje Pete'a, wpatrzonego w gablotę z ogłoszeniami przy północnym wejściu na parking. Pete, który w tym roku kończy dopiero pierwszą klasę, chwyta Jonesy'ego w pasie, przechyla do tyłu niczym tancerz tancerkę i z rozmachem cału- je w usta