Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Chryste! Co to się pali? — krzyknął Jerzyna. Aleksander jeszcze stał, nie mogąc od tej łuny oczu oderwać. Ciemny rumieniec jak odblask ognia zabarwił mu twarz, w źrenicach nieruchomych był okropny wyraz wściekłości i rozpaczy! Na głos kolegi oprzytomniał, spojrzał na niego. — Pali się mój folwark w Luchni! — rzekł siadając. Już nie spojrzał w tamtą stronę. Czarna myśl zawisła mu na czole. Trzask pożaru mieszał się z odgłosem zasłyszanej bitwy w akord strasznego nieszczęścia. Nie fundusz tylko zabierał mu ogień; on o tym prawie nie myślał. Gorejący żywioł niszczyciel pochłaniał mu wszystko, co miał i mógł mieć w życiu najdroższego. Z kłębami dymu ulatywała Ojczyzna, byt, swoboda; płomienie pożerały mu drogę pod stopami i przyszłość, i to, co kochał nad duszę — Władkę. Widział przed sobą kupę popiołów, zgliszcz, śmierć nikczemną lub gorszą jeszcze niewolę, a za sobą zostawiał kraj zgubiony bez ratunku, marzenie Władki stargane w ruinie!… Furgony tymczasem stanęły nad wodą. Świda automatycznie począł odprzęgać konie, kolegów wysłał po czółna do małej wioszczyny, przyczepionej do stromego brzegu rzeki. I jego na chwilę ogarnęło okropne zniechęcenie do dalszego trudu i walki bezowocnej. Już się nie spieszył z robotą. Dwa strzały i krzyki ocuciły go trochę. Spojrzał. Nad wioską jeszcze się dymiło od prochu; ruch się tam robił gorączkowy i lament kobiecy. Jednocześnie dwa czółna ukazały się na załomie i powstańcy przybili do brzegu. — Kto strzelał? — zapytał Świda. — My. Chłopi nie dawali łódek. — Zabiliście kogo? — Dwóch! — odparł obojętnie Topolnicki, dobywając pierwszą skrzynię z wozu. — Pospieszajcie zatem, bo za chwilę będzie tu ich tłum i nie dadzą zładować. — Zastrzelimy jeszcze kilkunastu! Co mamy ołowiu żałować! — zamruczał dziko Jerzyna. Świda ujrzał, że nie on jeden myślał przez drogę. Z oczu powstańców znać było, że i oni czuli się zgubieni bezpowrotnie i, jak ludzie wyjęci spod prawa, nie szanowali nic, nie lękali się niczego, gotowi byli rżnąć i palić, rozjuszeni rozpaczą. Nie dziwił się im. Po chwili apatii i jego ogarniał dziki szał osaczonego zwierza, co gryzie i szarpie nie w nadziei ocalenia, ale z gorzkim pożądaniem, by, gdy padnie obezsilony, mógł się we wrażej krwi wykąpać, wraży jęk konając posłyszeć!… Większa część ładunku odbyła się jednak spokojnie. Chłopi, zajęci zabitymi, kupili [się] nad trupami klnąc i płacząc, potem wybiegli na wygon, policzyli nieprzyjaciół i uzuchwaleni widokiem trzech tylko ludzi, zbliżyli się uzbrojeni w drągi, cepy, siekiery i widły. Było ich ze trzydziestu, nie licząc bab i wyrostków. Powstańcy, nie przestając roboty, spod oka śledzili ruchy tej zgrai. Widok broni zatrzymał chłopstwo o kilkadziesiąt kroków, odgrażali się, krzycząc i zachęcając się wzajemnie do bitwy. Pomimo strachu kilku najzuchwalszych postąpiło naprzód. Świda podniósł dubeltówkę do oka: zmierzył prosto w szeroką pierś starszyny, zdobną błyszczącym medalem. — Bracia, prędzej, jeśli wam życie miłe! — szepnął spuszczając broń, bo urzędnik wioskowy odskoczył ostrożnie, mieszając się z tłumem. Powstańcy bez tchu spuścili w łódkę ósmą pakę. — Naprzód, z większym czółnem! — zakomenderował Aleksander cofając się do brzegu — ja wam odwrót zasłonię! — Zginiecie!… — szepnął wahająco Jerzyna. — Lepiej jeden niż trzech! Ocalicie choć część amunicji. Powstańcy nie ruszyli się, patrząc na wodę, to na zgraję chłopstwa. Wstyd im było i żal zostawiać na pastwę drągów i siekier takiego człowieka. — Marsz! — zagrzmiał rozkazujący głos. — Jeśli natychmiast nie będziecie w czółnie, to wam łby rozsadzę. Był to ton nie podlegający rozprawie; nim przebrzmiał, już wiosła plusnęły w wodzie, łódź jak ruszona sprężyną wybiegła na środek. Dziki okrzyk wydarł się z gromady chłopów, rzucili się bezpamiętnie naprzód, na jednego człowieka, co bez drgnienia wypalił dwa razy w zbitą tłuszczę i czekał spokojnie napadu, odstępując powoli ku brzegowi. Ludziom na łódce przedstawił się okropny obraz. Czerń wpadła masą na nieustraszonego obrońcę; zawirowały w powietrzu cepy i ostrza siekier, roiło się wszystko w gromadę wyjących zwierząt. Świda zginął na chwilę. Potem ukazał się znowu, trzymał strzelbę za lufę, kolbą zatoczył wokoło strasznego młyńca, znalazł się chwilowo swobodniejszym, był już tylko o cal od stromego brzegu rzeki, pod nogą jego poczęły się osuwać złowieszczo grudki ziemi, grożąc zwaleniem. Jerzyna blady ze zgrozy opuścił wiosło. — Ostrożnie! — krzyknął. Było poniewczasie. Chłopi przyskoczyli znowu. Cep podniesiony silną dłonią zawarczał koło jego skroni. Uchylił się, raz spadł mu całą siłą na plecy, ale od ruchu tego osypało się dużo ziemi, kawał brzegu się oberwał. Świda puścił strzelbę, zwalił się na wznak w wodę, głową uderzając o brzeg czółna. — Już po wszystkim! — zawołał Jerzyna ocierając dłonią pot z czoła. — Uciekajmy! — zawołał Topolnicki — jemu już się tylko pacierz od nas należy. Schylili się nad wiosłami szepcąc modlitwę. Wrzask chłopski ustawał. — Będą mu, jeżeli jeszcze żyje, rozcinać ciało i zasypywać siekaną siercią! — zamruczał Jerzyna. Obejrzał się raz ostatni i skamieniał. O paręset kroków za nimi, gnane prądem, płynęło drugie ich czółno. Nikt na nim nie stał, pomimo to Jerzyna wzrok wytężył, ręce podniósł nad głowę. — Patrzaj, patrzaj! — wołał. Zatrzymali się. Na spodzie łódki między dwoma pakami leżał człowiek. — Trupa rzucili w czółno bojąc się powstańców. Stój, zabierzmy go! — Patrzaj, patrzaj! — krzyknął teraz Topolnicki i rękę wyciągnął. Człowiek się poruszył. — Żyje! — wrzasnęli obaj, szaleni radością. Po chwili Jerzyna już złowił łódkę, przeszedł w nią i załamał ręce. Przed nim leżało widmo Świdy. Z odzieży zostały poszarpane krwiste łachmany, obnażona pierś czarna była od razów, nie miał butów, czapki, twarz pokrywało błoto i krew, z rąk obdartych ściekały czerwone pasemka, z ust sączyła się też krew obficie. Żył jednak, rzucił parę razy oczami, spojrzał na nich, podniósł rękę — i zemdlał. Powstańcy wsunęli się z czółnami w gąszcz łozy, ukryli się, jak mogli, i zajęli się nim z całą troskliwością. Po godzinie odzyskał przytomność, obejrzał się i wstał. Rany miał zawiązane, krew obmytą, odzieli go, jak mogli. — Nie ruszaj się pan! — błagali. — Dziękuję, koledzy! Jużem zdrów! Płyńmy dalej, wszak dziś niedziela i tam na nas czekają. Nie było pogoni? — Nie. Może nas nie dostrzegli i pognali prosto. Ale pan jak im uszedł z życiem? — Myśleli, żem zabity. Pobiegli po czółna, by was ścigać, a ja tymczasem — już nie wiem, jakim sposobem — odepchnąłem smolaka i wdrapałem się do środka