Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

– Im szybciej zakończymy tę niefortunną sprawę, tym spokojniej spocznę. – I ja także, przyjacielu Trell. – Wyciągnął przed siebie olbrzymią łapę i ujął dłoń komisarza. Potem Trell pochylił się do przodu, położył obie dłonie na ramionach Landgrafa i dmuchnął mu w twarz. – Mój oddech jest twoim ciepłem. Niech cię wiatr prowadzi, przyjacielu Calonninie. Ro-Vijar wyszedł, wkładając ogromny wysiłek w to, żeby opanować się i nie wypaść pędem z tej piekielnej cieplarni Trellowego biura na chłodny wiaterek na dworze. Komisarz zaczekał, aż Landgraf opuści zewnętrzne biura, potem znowu usiadł. Dotknął kilku przełączników i pojawiły się taśmy i reszta materiałów przewidzianych do załatwienia dziś. Jak zawsze pozwolił sobie na przyjemność sprawdzenia kilku osobistych plików molekularnych i obdarzenie uśmiechem ukrytych tam rachunków bankowych. Zapisane były na różne nazwiska i kompanie, ale saldo należało w całości do niego. Kiedy zakończył to rozkoszne zajęcie, przeszedł do bardziej prozaicznej pracy Stałego Komisarza. Calonnin odniesie sukces w tej swojej misji. Landgraf był pomysłowym i oddanym osobnikiem, co najmniej tak chciwym, jak on sam. Trell pokładał ogromne zaufanie w tym miejscowym przywódcy, w jego wyobraźni i przedsiębiorczości. Ale Calonnin Ro-Vijar miał tej wyobraźni i przedsiębiorczości trochę za wiele, żeby powierzyć mu coś tak groźnego, jak nowoczesna broń energetyczna. Nic tak jak iglak nie rozbudzało w prymitywnym umyśle mrzonek o własnej wspaniałości. Nie, Ro-Vijarem dużo łatwiej będzie nadal kierować, chociaż nigdy nie będzie on potulny, jeżeli dostępne mu metody rozstrzygania gwałtownych scysji ograniczone będą do lancy, strzały i miecza. Miało to wielkie znaczenie dla planów Trella dotyczących przyszłego rozwoju Tran-ky-ky. Jeżeli nie dopuści, by kusząca broń znalazła się w pobliżu rąk Ro-Vijara, mniejsza będzie szansa, że temu ostatniemu do głowy przyjdą niepożądane myśli. Dotknął kontrolki, która automatycznie nanosiła podpis zatwierdzający prośbę o pewne materiały dla oddziału kwatermistrzowskiego i przeszedł do następnej taśmy. Trell miał absolutną rację, jeśli chodziło o ogólną ocenę charakteru Calonnina Ro-Vijara, ale mylił się pod jednym zasadniczym względem: Landgraf nie potrzebował nowoczesnej broni, żeby zacząć snuć złudne marzenia o nieograniczonej potędze. Już snuł ich całe mnóstwo. Ro-Vijar szifując w kierunku portu i czekającego na niego statku zastanawiał się szczegółowo nad swoją ostatnią rozmową z człowieczym komisarzem. Jeżeli Trell nie chce zaopatrzyć go w świetlne noże, zdobędzie je w inny sposób. Czyż ci trzej ludzie, których miał zamiar zabić, nie mieli tej niezwyciężonej broni? Kiedy już ich zabije, z łatwością wymyśli jakąś sprytną historyjkę, żeby wytłumaczyć Trellowi zniknięcie ich uzbrojenia. Trell może coś i będzie podejrzewać, ale nie zdoła niczego udowodnić. Jeżeli kocię potrafi pośliznąć się na pełzającym megorfie, to czy człowiekowi nie może w przyszłości powinąć się noga? Ci podniebni dostarczyciele dóbr mogą być bogaci i mądrzy, ale nie są wszechmocni. ROZDZIAŁ 7 Tymczasem obiekt pożądań Ro-Vijara zbliżał się właśnie do równika Tran-ky-ky. Było już prawie południe. Ethan bacznie wpatrywał się w przesuwający się pod nimi lód. Gdzie by nie jeździli, światło zawsze zdawało się wydobywać jakieś ukryte w powierzchni lodowego oceanu wzory, ale teraz Ethan zauważył coś, co zaskoczyło go silniej niż wszelkie zmyślone twarze czy na wpół ukryte potwory utworzone z gry światła na podpowierzchniowych szczelinach i odbarwieniach. Lód pokrywała miejscami cieniutka warstewka wody. Szeroko porozrzucane kałuże tworzyły niespodziewane lustra. A raz nawet Slanderscree przemknęła przez zagłębienie wypełnione taką ilością wody, że rozbryzgi doleciały aż do poręczy. Wprawdzie kilka godzin później temperatura opadła i sporadyczne sadzawki znowu pozamarzały na kość, ale sam widok płynnej wody na otwartych terenach Tran-ky-ky wstrząsnął nim do głębi. Dużo jednak szkodliwszy był to widok dla morale załogi. Przyzwyczajeni byli, że wodę bieżącą mogą zobaczyć tylko we własnych domach, kiedy stopią śnieg albo lód do picia. Ich reakcję można by porównać do reakcji człowieka, który zobaczyłby, że pod nogami zaczyna mu się roztapiać ziemia. To przygnębiające, kiedy człowiek się przekonuje, że jego świat nie jest niezniszczalny. Williams i Eer-Meesach chodzili pomiędzy spanikowanymi marynarzami, zapewniali ich, że spekulacje na temat grożących im kataklizmów pozbawione są podstaw, że nie muszą się obawiać, bo nawet w tym wyjątkowo ciepłym miejscu na powierzchni planety ocean nie stopi się głębiej, jak na kilka centy metrów. Nie mówiąc już o tym, poinformował ich Williams, że Slanderscree z pewnością utrzymałaby się na powierzchni. Sporą chwilę zajęło mu wyjaśnienie samej koncepcji utrzymywania się na powierzchni wody. Na szczęście kiedy tylko słońce obniżyło się o kilka stopni, a powierzchniowa woda z powrotem zamarzła, nawet najbardziej przesądny z marynarzy przekonał się, że nie ma się czego obawiać. Tego popołudnia z koszy obserwacyjnych przymocowanych na szczycie każdego masztu rozległo się kilka ostrzegawczych okrzyków. Ethan rzucił się na pokład sterowy, będący ośrodkiem nerwowym wielkiego klipra, żeby dowiedzieć się, co się dzieje. Zobaczył Ta-hodinga wykrzykującego co tchu w piersiach rozkazy do swoich oficerów, zarządzającego refowanie kilku żagli. W lesie olinowania i rei płaty z pika-piny zaczęły się kurczyć. Kapitan wyraźnie był bardzo zajęty, więc Ethan powstrzymywał się od zadawania pytań i wkrótce sam już potrafił rozpoznać powód, dla którego zwalniali. Leżąca na horyzoncie przed nimi zielona nitka rosła, aż stała się wstęgą, a potem bujnym, zielonym pasmem. Ciągnęła się, jak okiem sięgnąć z lewa na prawo w poprzek morza lodu. Pasmo zaczęło przypominać szeroki pokos i wkrótce ślizgali się już po oceanie zielem, a nie bieli. Masywne, duramiksowe płozy Slanderscree pozostawiały za sobą w szmaragdowo-rdzawym kobiercu równoległe bruzdy. Sir Hunnar podszedł i stanął obok Ethana