Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Krzyczał, że potrząśnie jukami i rzuci wszystko do diabła, groził nawet panu Zajączkowskiemu, że ucieknie. I tym razem pan Zajączkowski z ojcowską cierpliwością pozwolił mu się namachać rękami, wykrzyczeć i wybiegać po klasie, a kiedy młody człowiek zmęczywszy się umilkł nareszcie, położył mu rękę na ramieniu i powiedział spokojnie: — Kolego, zapominacie, że jesteście zetempowcem. I nazajutrz Gondera przyszedł do szóstej klasy jako zastępca wychowawcy. Banda Miksy przyjęła go z dość ponurymi minami. Ale rychło okazało się, że niepotrzebnie się martwili. Pora im sprzyjała. Szły uroczystości dożynek, kampania wyborcza, akcja skupu... Gondera nie miał czasu. Wpadał zziajany na lekcje, potem znów gdzieś przepadał. I wszystko pozostało jak dawniej, tylko do dziennika w odpowiednim miejscu wpisano: „p.o. wychowawcy Zenon Gondera”. Również jako nauczyciel zoologii, gimnastyki, rysunków i śpiewu cieszy się Gondera ogromną popularnością wśród urwisów z szóstej. Paczka Miksy jest mu niewymownie wdzięczna, że spóźnia się na lekcje i że już dwa razy darował im nawet okrągłą godzinę, umożliwiając niezakłócony niczym trening olimpijski. Nie, nawet najwięksi hultaje nie mogą narzekać na Gonderę. Istnieje jednak jakaś milcząca umowa, że przy Gonderze nie wolno brykać. Kiedy wchodzi Gondera, nawet największe gałgany, z Miksą na czele, uciszają się. Wstydzą się przy nim? Boją się? Czy może nie chcą psuć wzajemnych stosunków i zbudzić jego czujności? A może po prostu... W każdym razie w nielicznych chwilach, kiedy stawał się wychowawcą, Gondera był zdziwiony potulnością tej „trudnej” klasy. — No, jakże tam panu idzie? — zapytał go raz w niedzielę Stelmach, gdy się spotkali przy bufecie w sklepie. — Stają na głowach? — Wie pan, to dziwne, ale oni mi się wydają dość spokojni — odpowiedział Gondera. — Co? — Stelmach odstawił szklankę. — No tak, kolega widuje ich, że tak powiem, z okna pociągu pośpiesznego, w przelocie — uśmiechnął się słono. — Ale kiedyś kolega ich pozna. Radzę się mieć na baczności! Zresztą to spryciarze... spryciarze — mruczał krzywiąc się przy wodzie mineralnej, którą dla niego specjalnie sklep trzymał (dzięki interwencji Gondery). Zresztą i w te dni, kiedy pan Gondera miał lekcje, nikt się nie skarżył. Żadne lekcje nie są tak przyjemne, jak z panem Gonderą. Lekcje? W szkole od dawna nie mówi się na to lekcje... to jest zupełnie co innego. Siódmacy uświadomili już szóstą, jak to wygląda. Pierwsze godziny z Gonderą, jakie mieli w tym roku szkolnym, potwierdziły to całkowicie. Gondera, zamiast jak inni nauczyciele wejść dostojnie z dziennikiem do klasy, wpada zadyszany nie dalej niż na próg i woła: — No, jazda tam! Wychodzić!... Wychodzić... na podwórze! Zbiórka! Klasie nie trzeba nigdy dwa razy powtarzać. Po minucie maszerują już parami drogą, wrzeszcząc na całe gardło: Zaśpiewaj piosnkę nam, wesoły, dzielny wichrze, wesoły wichrze, wesoły wichrze... I cała szkoła od razu wie, że to Gondera zabrał którąś klasę na wycieczkę. Tak to się nazywa. Nigdy nie wiadomo, czy to są „ćwiczenia fizyczne”, zoologia, śpiew czy rysunki. Pan Gondera łączy to wszystko w jakiś jemu tylko właściwy, cudowny sposób. Idą albo na łąkę, albo pod las, albo pod Górę. Tutaj dopiero zaczyna się. Więc na przykład Gondera dzieli klasę na małe grupki po troje dzieci w każdej. — Wy poszukacie stawonoga, wy mięczaka, wy stawonoga, wy mięczaka!... Zobaczymy, kto wróci pierwszy i kto przyniesie najładniejszy okaz! Klasa rozbiega się dokoła. Szukając po zaroślach, łapią przeróżne pająki i milknące z oszołomienia świerszcze. Drapią się na Wilczą Górę, gdzie pod mokrymi głazami trafiają się ślimaki, brodzą po mokradłach i rowach... Zadyszani znoszą z różnych stron zdobyte okazy. Potem porównują, czyj większy i ładniejszy. Czasami trafi się jakaś osobliwość i nie wiadomo, co to za dziwo. Gondera objaśnia, pokazuje przez szkło powiększające, opowiada o życiu i zwyczajach upolowanych zwierząt, a potem każe je rysować, A kiedy przyjdą do domu i zajrzą do książki, okazuje się, że to są akurat te zwierzęta, o których mają się uczyć. I tak czas upływa nie wiadomo kiedy. Nagle Gondera wyjmuje z przerażeniem zegarek, patrzy, która godzina, i pośpiesznie zarządza powrót. Wszyscy żałują, że już trzeba wracać. Zziajani, umęczeni, zabłoceni, ale zadowoleni, wracają ze śpiewem do szkoły. W każdym razie jak dotąd, na przestrzeni dwu lat, odkąd Gondera jest w Wilczkowie, wszyscy są zachwyceni tą zoologią. Gondera mniej. Dręczą go jakieś skrupuły. Zdaje się, że niezupełnie wierzy w te wycieczki. Faktem jest, że co jakiś czas na gwałt zaczyna pytać na wyrywki z książki, zadaje do domu całe rozdziały i wpada w rozpacz, bo zdaje mu się, że nic nie umieją. Klasa markotnieje i przycisza się wtedy, stula uszy i... wybacza to panu Gonderze. Trudno, ostatecznie jest przecież także i nauczycielem. Nie można zaprzeczyć. ROZDZIAŁ II Redaktorskie kłopoty • Tajemnica Wiktora Stopy • Gola Pewnego ranka wrześniowego na podwórzu szkolnym pod płotem, gdzie stały stare ławki, które w zimie miano porąbać na opał, obradował komitet redakcyjny klasy szóstej. Chodziło o nowy numer „Głosu Wilczkowa” — gazetki szkolnej, która wisi w korytarzu. „Głos Wilczkowa” to nie byle jaka gazetka. Przestała być właściwie szkolną, a stała się gminną. Redagują ją co prawda komitety klasowe, ale czytają wszyscy chłopi, którzy zachodzą do gminy albo na pocztę. Pomyślcie, co za odpowiedzialność! Pierwszy numer „Głosu Wilczkowa” po wakacjach zrobiła klasa siódma, teraz kolej na szóstaków. Tym z siódmej było łatwo — mieli całe dwa miesiące czasu. Ale spróbujcie zrobić numer w ciągu tygodnia, kiedy się nie ma nawet głupiej maszyny do pisania i wszystko trzeba wykaligrafować wyraźnym, dużym pismem, bo przecież bazgrołów nie można puścić! Powiecie, że redaktorzy prawdziwego dziennika muszą codziennie majstrować całą gazetę i nie narzekają. Tak, ale oni nic innego nie mają na głowie, nie muszą odrabiać lekcji ani paść krów
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- W chwili kiedy krewny, przybyBy na widzenie z wizniem, znajdzie si ju| w siedzibie Trzeciego OddziaBu, sprawujcego piecz nad danym obozem, musi podpisa zobowizanie, |e po powrocie do miejsca zamieszkania nie zdradzi si ani jednym sBowem z tym, co przez druty nawet dojrzaB po tamtej stronie wolno[ci; podobne zobowizanie podpisuje wizieD wezwany na widzenie, zarczajc tym razem ju| pod grozb najwy|szych mier nakazanija (a| do kary [mierci wBcznie) |e nie bdzie w rozmowie poruszaB tematów zwizanych z warunkami |ycia jego i innych wizniów w obozie
- Jasne, że jest jeszcze off Broadway, a nawet off off Broadway, lecz to już inna cywilizacja...
- Jezyk ich podobniejszy do polskiego ksiazkowego, niz narzecze kaszubskie lub podhalanskie! Zly los nadal im narodowe abecadlo, narodowy kalendarz, nawet Kosciól narodowy,...
- Można by to nawet uznać za najważniejszy temat pierwszych, ukończonych przez Wyspiańskiego, scen dramatu -tak król broni swoich racji w pierwszej rozmowie z Barbarą i wokół...
- Nikt z nas nie opuści drugiego nawet w najcięższej potrzebie, nikt nie przejdzie do nieprzyjacielskiego obozu, nikt nie będzie knował zamieszania, niezgód; czynił...
- Nawet teraz korzystała tylko z krótkiego urlopu, jakiego udzielił jej dowódca Eskadry Łobuzów do czasu, aż senatorowie Nowej Republiki przestaną żywić niechęć do rycerzy Jedi...
- Przyzwoitość ta była nader drażliwa, bo nawet tam, gdzie Sobieski mówi o chorobie kilkumiesięcznego synka, znajdujemy odsyłacz: „ Ustęp mniej przyzwoity opuszczamy...
- Mamy zatem szybciej z Waszą Książęcą Mością załatwić wszystkie te sprawy, które obecnie nie tylko nie doszły do pożądanego wyniku, ale — zda się — obróciły się nawet na gorsze,...
- Tymczasem dwór rozdawał odebrane mu urzędy (wtedy to nadano hetmaństwo polne Czarnieckiemu, a mar-szałkostwo Janowi Sobieskiemu), najeżdżał dobra, a nawet szykował zamach...
- Jednak poza nielicznymi wyjątkami tych poleis, w których szczególnie rozwinęto się rzemiosto (Korynt, Ateny, Syrakuzy), miasto nigdzie nie stato się, nawet w drugiej...