Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ale nie dla niej wiekuiste zbawienie i niewyczerpana łaska boska. -8- - Wyszły udane, nie ma co - mówię. - Ale gdzie im do tych, jakie Addie piekła. Po poszewce poduszki widać, jak ta dziewucha pierze i prasuje, jeżeli w ogóle ta poszewka była prasowana. Może pojmie swoje zaślepienie, kiedy tak leży na łasce czterech chłopów i nieokrzesanej dziewuchy. - Żadna tutaj nie dorówna plackami Addie Bundren - mówię. - Ani się obejrzymy, jak wstanie i na nowo się weźmie do pieczenia, i nie znajdzie się kupca na wasze. Pod kołdrą znać ją tyle, co kołek, a że oddycha, poznać można tylko po szeleście plew w sienniku. Nie drgną jej nawet włosy u skroni, choć ta dziewucha stoi tuż nad nią i wachluje ją wachlarzem. Patrzymy, a ona nie przestając wachlować przekłada wachlarz z ręki do ręki. - Śpi? - pyta szeptem Kate. - Toć uważa na Casha za oknem - powiada dziewczyna. Słychać, jak piła jeździ po desce. Jakby chrapała. Eula odwraca się na pieńku i wygląda przez okno. Ładnie jej w tych koralach do czerwonego kapelusza. Nikt by nie powiedział, że dała za nie ćwierć dolara. - Powinna była wziąć te placki - powiada Kate. Pieniądze to by mi się przydały. Ale placki kosztowały mnie tylko tyle, co robota. Mogę mu powiedzieć, że każdemu się zdarzy zrobić coś na darmo, ale nie każdy potrafi wyjść z tego bez straty, niech wie. Niech wie, nie każdy potrafi wyjść na swoje, kiedy się przeliczy. Ktoś wchodzi do sieni. To Darl. Mija drzwi i nie patrzy do środka. Eula spogląda na niego, kiedy przechodzi i znika w głębi domu. Ręka się jej podnosi, dotyka lekko korali, a potem włosów. Kiedy widzi, że ja patrzę, z oczu jej wszystko znika. -9- DARL Tata i Vernon siedzą na kuchennym ganku. Tata kciukiem i wskazującym palcem odciąga dolną wargę, przechyla wieczko tabakierki i wsypuje sobie tabaki. Odwracają za mną głowy, kiedy przechodzę przez ganek, zanurzam tykwę w wiadrze z wodą i piję. - Gdzie Klejnot? - pyta tata. Pierwszy raz się przekonałem, że woda dużo lepiej smakuje, jak postoi trochę w cedrowym wiadrze, kiedy byłem mały. Jest ciepło-chłodna, smakuje trochę jak zapach gorącego czerwcowego wiatru w cedrach. Trzeba, żeby się najmniej przez sześć godzin ustała, i trzeba ją pić z tykwy. Wody nie powinno się pić z metalu. A w nocy jest jeszcze lepsza. Leżałem zwykle na sienniku w sieni, nasłuchiwałem, czy już wszyscy śpią, i wtedy wstawałem i szedłem do wiadra. Było czarne, półka była czarna, spokojna powierzchnia wody jak okrągła dziura w pustce, a w niej, zanim ją poruszyłem czerpakiem, w wiadrze widać było gwiazdę albo dwie, i w czerpaku jeszcze, zanim wypiłem, może jedną czy dwie gwiazdy. Potem podrosłem, nie byłem już taki mały. Czekałem, aż wszyscy usną, leżałem z podciągniętą koszulą, słuchałem, jak śpią i czułem sam siebie bez dotykania, czułem, jak chłodna cisza wieje mi między nogi, i zastanawiałem się, czy i Cash tam po ciemku też robi to samo, może już od -10- dwóch lat, zanim mnie to przyszło czy w ogóle mogło przyjść do głowy. Tata ma strasznie rozpłaszczone stopy, palce mu się pokurczyły, przygięły i łuszczą się, na najmniejszych wcale nie ma paznokci od ciężkiej pracy jeszcze za dziecka na mokrym w swojej roboty butach. Obok krzesła stoją jego buty. Wyglądają, jakby je kto wyciosał tępym toporem z surowego żelaza. Vernon jeździł do miasta. Jeszcze nie widziałem, żeby jechał do miasta w kombinezonie. To przez żonę, powiadają. Ona i w szkole kiedyś uczyła. Wytrząsam ostatnie krople wody z czerpaka na ziemię i ocieram usta rękawem. Do rana będzie padało. Może do zmroku. - Przy stodole - mówię. - Zaprzęga. Cacka się tam z tym swoim koniem. Przechodzi przez stodołę na łąkę. Konia nie widać, jest na zboczu, w sosnowym zagajniku, w chłodzie. Klejnot gwiżdże raz, ostro. Koń parska, Klejnot już go widzi, przez moment miga mu pstro w niebieskich cieniach. Klejnot gwiżdże jeszcze raz, koń na sztywnych nogach zbiega w dół, strzyże uszami, stawia je do góry, toczy tymi swoimi oczami nie do pary i zatrzymuje się dwadzieścia stóp od niego, staje bokiem i z ukosa, po koniemu, ostrożnie zerka na Klejnota. - Bliżej, stary - powiada Klejnot. Rusza się. Ten ruch mu przelatuje po sierści, mięśnie grają, zwijają się po nim języczki jak płomienie. Koń potrząsa grzywą i ogonem, toczy okiem, znowu boczkiem rzuca się do przodu i znowu staje, podgina kopyta i patrzy na Klejnota. Klejnot rusza prosto na niego, z rękami przy sobie. Gdyby nie nogi Klejnota w ruchu, byliby jak dwie płaskie figurki w tym słońcu. Kiedy Klejnot już, już go dotyka, koń wspina się na tylne nogi i tnie przednimi w Klejnota. Już Klejnota wcale nie widać w tym migocie łyskających kopyt jakby w skrzydłach; w tym migocie pod uniesioną piersią konia Klejnot rusza się gibko, błyskawicznie jak wąż. Zanim się zauważy najmniejszy ruch jego rąk, przez chwilę widać, jak cały odrywa się od ziemi i poziomo -11- trzepoce się w powietrzu giętki jak wąż, aż dosięga nozdrzy konia i znów dotyka ziemi. I zastygają nieruchomi, straszni, koń wypięty do tyłu na zesztywniałych, drżących nogach, z przygiętym łbem, Klejnot zaryty obcasami w ziemi jedną ręką zatyka koniowi dech, a drugą prędziutko, drobniutko i czule klepie go po szyi i klnie go plugawie i z żarem. Stoją straszni, sztywni, zamarli, koń drży i stęka. I już Klejnot siedzi mu na grzbiecie. Leci w górę i opada jak pętla bicza, już w powietrzu okracza konia. Jeszcze chwilę koń stoi rozparty, z pochyloną głową, a potem wystrzela. Lecą w dół karkołomnymi susami