Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Byłam wibrującym wszechświatem, nie mogłam ogarnąć myślą własnej osoby i było to przerażające. Otwierałam oczy, zapalałam światło i wszystko mijało, ale wracało, gdy znowu zaczynałam zasypiać. Bywały takie noce, że trwało to godzinami. Siedziałam skulona, patrząc w lampę i bojąc się zamknąć oczy, nie mogłam nikomu o tym powiedzieć, bo to nie nadawało się do opowiadania. Teraz poczułam to samo, ale tym razem było to cudowne i upajające, stawałam się kimś ogromnym, silnym i wspaniałym, stawałam się smokiem! Jakże byłam szczęśliwa. Pluskałam się w sadzawce, wzbijając ogonem fontanny wody, a kiedy przyszły one, moje siostry i matki, było jeszcze wspanialej. Powiedziały, że jestem piękna, i ja czułam się piękna. Bawiłam się z rówieśnicami i poddawałam pieszczotom starszych, słuchałam legend i pieśni. W tym cudownym, bogatym mieście miałam swój dom i swoje opiekuńcze duchy, które mi usługiwały. Każdy posiłek był królewską ucztą, podawano mi egzotyczne przysmaki na srebrnej zastawie i opalizujące napoje w kryształowych pucharach. Żyłam tak od wieków i miało tak być przez tysiąclecia. Wiedziałam, że godzina próby się zbliża, ale byłam przecież najpiękniejszym i najsilniejszym smokiem na świecie. Codziennie widziałam dżinsowy kombinezon przerzucony przez balustradę, lecz patrzyłam na niego obojętnie, jak wąż patrzy na swoją zeszłoroczną skórę. Budziłam się nocą i leżąc bezsennie na marmurowej ławie, uświadamiałam sobie, że trwonię czas i siły, że powinnam wyruszyć czym prędzej na spotkanie swego przeznaczenia, ale rano odkładałam to na później. Przeznaczenie przyszło więc do mnie, gdy odpoczywałam po wieczerzy na brzegu sadzawki, jedna z moich sióstr leżała przy mnie, trzymając głowę na mojej piersi, a inna pieściła mnie swoim ogonem o delikatnej łusce. Zaśpiewał dzwon i odpowiedziały mu inne dzwony, śpiewały razem poważną, bojową pieśń. Moje siostry, matki i babki rozpierzchły się do swoich domów. Zostałam sama, bo to była godzina mojej próby. Stałam na okrągłym placyku wykładanym kolorowym klinkierem, a on schodził powoli ulicą tak stromą, że wydawała się prawie pionowa. Kołysał się lekko i powietrze wokół niego drżało jak nad ogniskiem. I to nic, że oboje byliśmy smokami. To była ostatnia scena westernu, którego zakończenie widz znał już od połowy filmu, a ja poznałam je dopiero w tamtym momencie. Musiałam przegrać, bo byłam rozleniwioną, zapatrzoną we własną urodę smoczycą, stworzeniem, które nigdy nie walczyło, a on był smokiem okrutnym i przebiegłym, zaprawionym w bojach, znacznie ode mnie większym. Miał skrzydła i trzy głowy i umiał ziać ogniem ze swoich trzech gardzieli, wiedziałam to dobrze, nieraz oglądałam jego wojenny taniec na arenie Teatru Rozrywki. Straciłam swoją szansę i było za późno, aby to naprawić. Coś zaniedbałam, to było związane z warkoczykiem babci Krystyny, ale warkoczyk wciąż był w kieszeni mojego dżinsowego kombinezonu, po drugiej stronie sadzawki. Nie zdążyłabym zrobić nawet trzech kroków w tamtym kierunku. Trwałam więc bez ruchu, jakbym była jeszcze jednym posągiem w tym mieście, a wielki smok zbliżył się do mnie i stałam się ogniem, bólem, krzykiem. Ogromnym susem skoczyłam do sadzawki i woda zamknęła nade mną swoje chłodne ramiona. Rozdział 5 Jechałam windą, dobrze znałam tę windę, każdy zaciek i napis na ścianach, które mijałam. Jadłam suszonego banana. Sięgnęłam do kieszeni na rękawie kombinezonu - warkoczyk był na swoim miejscu. Miałam ochotę wrzucić go przez szparę do szybu windy. Wracałam po przegranej bitwie - nie zwyciężyłam smoka i była to moja wina. Nie wypełniał mnie ból i rozpacz, nie czułam nawet zmęczenia, byłam tylko głodna i miałam ochotę na prysznic, to wszystko. Otworzyłam drzwi swoim kluczem i weszłam do domu. Watson rzucił się na mnie z radosnym szczekaniem. W kuchni było czysto i słonecznie, stół, zasłany obrusem w zielonobiałą kratkę, nakryto do śniadania na trzy osoby. Pachniało kawą. To musiała być niedziela, na okrągłej deseczce stała drożdżowa babka. Nie nakryli dla mnie, nie ma mojego talerza, pomyślałam i odechciało mi się jeść. W drzwiach pojawiła się mama, ubrana w czarne, sztruksowe spodnie i szary sweter. Chciała mnie objąć i przytulić, lecz nie zrobiła tego. - Zbiłam twój kobaltowy talerzyk, Sylwio, przepraszam cię bardzo, będziesz jadła dziś na tym w kwiatki. Babcia zaraz przyjdzie - powiedziała, nie patrząc na mnie. - A tatuś? - zapytałam. - Tatuś na razie nie mieszka z nami - odrzekła mama i odwróciła się do okna. Stanęłam za nią, chciałam zobaczyć to co ona. Nie było to nic ciekawego, kałuże pełne słońca i góry brudnego śniegu. Weszła babcia, jej króciutkie włosy osłaniała czarna siateczka, miała na sobie poziomkowy szlafrok. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, aby przyszła na śniadanie w szlafroku. Jej twarz w słońcu była strasznie stara, nadstawiła mi policzek do pocałowania i usiadłyśmy. Wreszcie odważyłam się spojrzeć na kalendarz wiszący na ścianie. Data wydrukowana czerwoną farbą powiedziała mi, że nie było mnie dziewiętnaście dni. Jadłyśmy, rozmawiając o rzeczach ważnych - o smaku ciasta, śmietance do kawy, o pogodzie. Mama była blada i jakby nieprzytomna, w pewnej chwili wstała i wyszła z kuchni. Usłyszałam stuk jej drewniaków na schodach do pracowni. - Niepokoiła się o ciebie. Odchodziła od zmysłów - powiedziała babcia. - Idź do niej - dodała swoim zwykłym tonem. Więc poszłam