Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zdawał sobie sprawę, że to absurdalne, ale musiał usiąść i pomacać palce u stóp, by się upewnić, że nie są odmrożone. Przeciągnął palcami przez włosy i energicznie podrapał się po głowie. W tym momencie jego wzrok padł na Tib-bles Dwa, która siedziała wyprostowana na oparciu krzesła pod przeciwległą ścianą sypialni. Ciało kotki było idealnie wyważone, całkowicie spokojne, zwierzę uważnie wpatrywało się w Jima. Kiedy usiadł, kotka ziewnęła i oblizała pyszczek. 177 — Nie ufam ci, TD — powiedział Jim i wstał. — Nawet nie jestem pewien, czy jesteś zwykłym kotem. Jaki kot siedzi w ten sposób na oparciu krzesła? Nie słyszałaś o grawitacji? Poszedł do kuchni i włączył ekspres do kawy. Otworzył puszkę kociego jedzenia i wsadził w nie łyżeczkę, by wyłożyć je na miskę TD. Problem polegał na tym, że łyżeczka nie chciała wbić się w karmę. Jim dźgnął ponownie i w tym momencie zauważył, co się stało: kocia karma zamarzła. Zamarzła. Zaczął gorączkowo przeszukiwać szafki. Otwierał drzwiczki i zaraz je zamykał. Zajrzał do szafy ze szczotkami. Potem poszedł do salonu i zaczął po nim krążyć w poszukiwaniu lodowych śladów stóp. Nic takiego nie było. Kiedy stanął, popatrzył na stojący na środku stolika wazon z żółtymi orchideami. Woda w nim całkowicie zamarzła, a płatki kwiatów pokrywał migoczący szron. Był tutaj... Ta istota tutaj była, w jego mieszkaniu. To nie był jedynie nocny koszmar... chyba że sen się zmaterializował, ożył i podczas gdy Jim spał, krążył po mieszkaniu poza jego ciałem... — Był tutaj! — wrzasnął na TD. — Ten cholerny stwór tu był, kiedy spałem! I ty chcesz się uważać za kota stróżującego?! Dlaczego nie miauknęłaś albo nie zrobiłaś czegoś innego? Nie zawyłaś? Nie zamruczałaś? TD zignorowała Jima i poszła do pustej miski. Położyła uszy po sobie, jakby była najbardziej cierpiącym zwierzęciem w historii. — Nie rozumiesz, że ten stwór mógł mnie zamienić w górę lodu?! Mógł mnie zabić! Jim wziął następną puszkę kociego jedzenia i tak gwałtownie ją otworzył, że przeciął sobie palec blachą. Był zły i roztrzęsiony, ale czuł i ulgę. W końcu istota go nie tknęła. Szukała Jacka Hubbarda, nie jego. Dlaczego jednak zrewidowała mu mieszkanie? Nie miał —jak Ray — ubrań Jacka 128 Hubbarda ani niczego, co do niego należało. Niczego z jego zapachem. Oczywiście poza wypracowaniem z angielskiego. Wrzucił karmę do miski TD — pachniało mocno tuńczykiem i kurzymi wątróbkami. Jak koty mogą jeść coś takiego, szczególnie na śniadanie? Owinął krwawiący palec kawałkiem papierowego ręcznika i wrócił do salonu. Teczka leżała w tym samym miejscu, gdzie cisnął ją wczoraj po południu — za kanapą. Wyjął ją zza oparcia. Nie była to jednak jego stara, poobijana na rogach teczka z brązowej skóry, ale jakiś ciemny i sztywny od lodu rupieć. Zamek zamarzł i nie dał się otworzyć, więc Jim zaniósł teczkę do kuchni, położył ją na stole i zaczął zdrapywać lód nożem do obierania ziemniaków. TD żarłocznie jadła. — Nic cię to nie obchodzi, prawda? — spytał Jim. — Interesuje cię tylko i wyłącznie, jak napchać sobie brzuch. Zamek w końcu odskoczył. Jim ostrożnie włożył rękę do środka i zaczął szukać wczorajszych prac domowych. Nie wyczuł niczego. Potrząsnął teczką, następnie wysypał zawartość na stół, by stwierdzić, że dwadzieścia wypracowań o „Wierszu o piłce" zostało zamienionych w kupkę zmrożonych kryształów. Bóg jeden wie, jak zimno musiało być we wnętrzu teczki, by mogło to nastąpić. Minus sto stopni? Może nawet więcej. Przesypał kryształy między palcami. Było to naprawdę przerażające. Dotychczas sądził, że stwór ma węch tak czuły, iż jest w stanie stwierdzić, z której fontanny z wodą do picia pił Jack, ale... tak wielka wrażliwość węchu, by wyczuć zapach pojedynczej kartki, do tego zamkniętej w teczce, oznaczała, że ucieczka będzie dla Jacka niemal niemożliwa. Nic dziwnego, że jego ojciec obwiesił dom eskimoskimi talizmanami i dał synowi amulet z kości słoniowej. Był to jedyny sposób na powstrzymanie stwora przed wejściem do ich domu i zaatakowaniem Jacka w czasie snu. Jim wziął prysznic, potem wypił kawę. Był tak zmęczony po całonocnym marszu przez tundrę, że potrzebował pomocy kofeiny. Właśnie wychodził do szkoły, kiedy do drzwi zastukał Mervyn. — Jim! Musisz mi powiedzieć, co sądzisz o wczorajszym wieczorze! Nie byłem sensacyjny? — Byłeś wspaniały. Roberta Flack powinna wydrzeć sobie serce. — Hm, nie brzmisz zbyt entuzjastycznie. — Brzmię. Naprawdę. Mam tylko kłopoty w szkole i odbijają się na moim życiu prywatnym. — Masz na myśli pociągającą Karen Goudemark? Wszystko, co o niej mówiłeś, to prawda. Jest jak brzoskwin-ka. Brzoskwinia z sokiem truskawkowym i bitą śmietaną. — Dzięki, Mervyn. Niestety chyba ją jednak wystraszyłem. — Co w tobie strasznego? Masz metr siedemdziesiąt i ramionka jak makaron. — Dzięki, potrzebowałem zastrzyku pewności siebie. — Musisz był silny i przekonujący. Tego chcą kobiety typu Karen. Co z tego, że jest biologiem? Pozostaje kobietą. Nie szuka niczego głębokiego, mądrego ani cynicznego. Nie szuka także okultyzmu. Kobiety nie lubią okultyzmu, a sam wiesz, jaki jesteś. Paplasz bez przerwy o duchach, wilkoła-kach i martwych dzieciach, które porozumiewają się z tobą przez kontuar w dziale ze słodyczami u Ralpha. — Muszę iść. Rzucisz okiem na TD? W tym kocie naprawdę jest coś dziwnego. — Och... TD i ja znakomicie się rozumiemy, prawda TD? TD skończyła jeść, wskoczyła na parapet okna i zapatrzyła się w nicość na północy. — Widzisz? Dziwne. W co ona się wpatruje? 1 1A Doktor Friendly złapał go na korytarzu, gdy Jim biegł do klasy. — James! James! Jedno słówko! — Wiem, znów się spóźniłem. Śniło mi się, że jadę z pana żoną ekspresem transsyberyjskim i zaspałem. Doktor Friendly puścił dowcip mimo uszu. Bardzo konfidencjonalnym tonem stwierdził: — Słyszałem od Madeleine Ouster, że zaoferowała panu stanowisko badawcze w Waszyngtonie... Jim skinął głową i tak samo cicho odparł: — Powiedziałem jej, że się zastanowię. — To świetnie. Chciałbym, by się pan zastanowił. — Tak też robię. — Ale proszę bardzo poważnie. Tak poważnie, że przyjmie pan ofertę. Wygląda na znakomitą propozycję. Taką, jaką dostaje się raz w życiu. Będzie pan mógł uczyć o dokonaniach Williama Faulknera i Hermana Melville'a tępych, żujących gumę, niepiśmiennych wykolejeńców w całym naszym wspaniałym kraju, od jednego do drugiego zatrutego oceanu. — A co pan wtedy zrobi? Zlikwiduje drugą klasę specjalną? — Może się pan już teraz o to założyć. Nie wspominając o pierwszej i trzeciej klasie specjalnej. Także czwartkowe popołudniowe kółko teatralne dla dzieciaków, które nie mają krztyny talentu aktorskiego. Najwyższy czas, by skierować środki do klas, których uczniowie naprawdę na nie zasługują. Co to za kolorowy uczeń, który ubiera się zawsze jak pszczoła? — Tarąuin Tree. Dlaczego pan pyta? Jest bardzo utalentowany językowo