Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wcześnie odkrył, że wiedza daje władzę, zwłaszcza wiedza o cudzych sekretach. Następnego poranka Kitiary już nie było. Rozdział 6 W szkole dla magów panował upał. Huczący na kominku ogień rozgrzał pozbawioną okien klasę tak, że prawie nie sposób było w niej wytrzymać. W upale, który buchał widocznymi falami od rozpalonego pieca, niósł się monotonny głos mistrza Theobalda. Rozniecanie ognia było jedynym zaklęciem, w którym mistrz naprawdę celował. Kiedy tylko mógł, z przyjemnością popisywał się swoim talentem. Raistlinowi gorąco nie przeszkadzało tak bardzo jak innym. Sprawiałoby mu nawet przyjemność, gdyby nie fakt, że wkrótce musiał wyjść na mróz i śnieg. Gwałtowne skoki temperatur, wychodzenie w przepoconym ubraniu na chłód fatalnie się odbijało na jego wątłym zdrowiu. Dopiero dochodził do siebie po bólu gardła i wysokiej gorączce, które pozbawiły go głosu na kilka dni i zmusiły do pozostania w łóżku. Raistlin nie znosił opuszczać lekcji. Był inteligentniejszy od mistrza Theobalda i w głębi duszy wiedział, że jest lepszym od niego czarodziejem. Mimo to pewnych rzeczy mógł i musiał nauczyć się od swego mistrza. Raistlina trawiła gorączka magii, przyjemniejsza od prawdziwej, lecz równie bolesna. W odróżnieniu od Theobalda nie wiedział jednak, jak kontrolować ten ogień. Nie wiedział, jak podporządkować magię swej woli, jak natchnąć tą gorączką słowa, które można było zapisać i wypowiedzieć, jak się nią posłużyć do tworzenia. Mistrz Theobald był jednak tak nieudolnym nauczycielem, że Raistlin często miał wrażenie, że czatuje w zasadzce, aby się rzucić na pierwszą użyteczną informację, jaka przypadkowo zawędruje w jego kierunku. Uczniowie siedzieli na wysokich stołkach i rozpaczliwie starali się nie usnąć, co było nie lada wyczynem w takim upale i po ciężkim obiedzie. Każdego drzemiącego ucznia budziło smagnięcie giętką wierzbową rózgą po barkach. Mistrz Theobald był brzuchatym, otyłym mężczyzną, ale kiedy chciał, potrafił się poruszać szybko i cicho. Nic mu nie sprawiało takiej przyjemności jak przyłapanie ucznia na drzemce. Raistlin z udawaną beztroską opowiedział bratu o tym, jak pierwszego dnia w szkole został wychłostany. Aż do teraz jego chude barki nie przestały czuć smagnięcia rózgą, które boleśniej zraniło jego duszę niż ciało. Nigdy przedtem nie był bity, pomijając razy, które od czasu do czasu wymierzała Kitiara w duchu siostrzanej czułości. Jeśli nawet czasami uderzyła mocniej, niż chciała, bracia wiedzieli, jakie były jej intencje. Mistrz Theobald bił z błyskiem w oczach i uśmiechem na tłustej twarzy, które wymownie świadczyły o tym, że wymierzanie kary sprawiało mu przyjemność. – Litery „a” w języku magii – mamrotał nauczyciel monotonnym, usypiającym głosem – nie wymawia się „e”, jak w pospolitej mowie powszechnej, ani „a”, jak w języku elfów, ani też „ak”, jak wymawiają ją krasnoludowie. „Tak, tak” – pomyślał znudzony Raistlin. – „Streszczaj się. Dość tych popisów. Pewnie w życiu nie rozmawiałeś z elfem, ty spasiony, stary kretynie”. – Literę „a” w języku magii wymawiamy jak „ai”. Raistlin natychmiast otrzeźwiał. Oto informacja, której potrzebował. Cały zamienił się w słuch. Mistrz Theobald powtórzył wymowę. – „Ai”. Teraz, panicze, powtarzajcie za mną. W dusznej izbie rozległ się senny chór głosek „ai”, spośród którego wybiło się jedno silne „ai” Raistlina. Zwykle jego głos brzmiał najciszej, ponieważ chłopiec nie lubił zwracać na siebie uwagi, głównie dlatego, że przykro się to dla niego kończyło. Raistlin był jednak tak podniecony tym, że się nauczył czegoś przydatnego, i był jednym z nielicznych, którzy nie spali i nadstawiali ucha, że odezwał się głośniej, niż zamierzał. Natychmiast tego pożałował. Mistrz Theobald przychylnie spojrzał na niego oczami, które tonęły w okalających je fałdach tłuszczu, i stuknął lekko wierzbową rózgą w stół. – Bardzo dobrze, paniczu Raistlinie – rzekł. Sąsiedzi posłali chłopcu ukradkowe, nienawistne spojrzenia i Raistlin wiedział, że przyjdzie mu zapłacić za tę pochwałę. Uczeń na prawo od niego, starszy, prawie trzynastoletni chłopak, którego posłano do tej szkoły tylko dlatego, że rodzice nie mogli z nim wytrzymać w domu, nachylił się i szepnął: – Słyszałem, że każdego ranka całujesz go w dupę, „paniczu Raistlinie”. Chłopak, którego nazywano Gordo, cmoknął wulgarnie. Siedzący w pobliżu uczniowie zareagowali stłumionym rechotem. Mistrz Theobald usłyszał śmiech i obrzucił ich groźnym spojrzeniem. Wstał i chłopcy natychmiast ucichli. Już szedł do nich z rózgą w ręku, kiedy jego uwagę przyciągnął malec, który spał smacznie z zamkniętymi oczami i głową wspartą na ramionach. Mężczyzna uśmiechnął się. Wierzbowa rózga spadła na drobne plecki dziecka. Uczeń wyprostował się raptownie z krzykiem bólu i zaskoczenia. – Co ma znaczyć, paniczu, spanie na mojej lekcji? – ryknął mistrz Theobald na młodocianego winowajcę, który kulił się ze strachu i ukradkiem ocierał łzy. W trakcie tego zamieszania Raistlin usłyszał za swoimi plecami jakieś poruszenie, jakby odgłosy przepychanki, ale nie zadał sobie trudu, żeby odwrócić głowę. Figle innych chłopców wydawały mu się dziecinne i głupie. Czemu marnują cenny czas na podobne bzdury? Powtarzał pod nosem „ai”, dopóki nie był pewny, że wymawia je właściwie, i nawet zapisał sobie kombinację samogłosek na tabliczce, żeby później poćwiczyć. Pochłonięty pracą, nie zwracał uwagi na stłumione chichoty i śmiechy, jakie rozbrzmiewały wokół niego. Mistrz Theobald, zastraszywszy zupełnie jednego małego urwisa, wrócił z zadowoleniem do swojego stołu. Siadł ciężko i kontynuował lekcję. – Następną samogłoską języka magii jest „o”. Nie wymawiamy go jak „o” ani też jako „och”, ale jak „oa”. Wymowa jest rzeczą niezwykle ważną, panicze, radzę więc, żebyście uważali. Jeśli wymówicie zaklęcie nieprawidłowo, nie poskutkuje. Przypominam sobie, że kiedy byłem uczniem wielkiego maga... Raistlin kręcił się na stołku z rozdrażnienia. Zaczynała się kolejna z tych nudnych i głupich opowieści, których nieodmiennym celem było wychwalanie miernych talentów mistrza Theobalda. Raistlin starannie zapisywał literę „o” wraz z jej wymową, kiedy nagle wyszarpnięto mu taboret spod siedzenia. Chłopiec runął jak długi