Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Oto sytuacja otwarta, w przeciwieństwie do zamkniętego getta SF, gdyż w nim startując, można tylko dolary takie same zarobić, jak w każdym innym fachu, ale nie sławę taką samą. Nie jest Science Fiction zwykłą ulicznicą, bo, nie pozbawiona wdzięku, bystrości, dowcipu, zachowuje się wcale przykładnie, jak wysokiej klasy „call–girl”, która przybywa ubrana przez najmodniejszych krawców i potrafi przy koktajlach nawet o filozofii porozmawiać, gdyż tego wymaga jej status ekskluzywny. Lecz doskonale wiadomo, że nie o żadną tam filozofię chodzi, że się z nią na serio spraw decydujących o być albo nie być naszego rodzaju nie będzie w cztery oczy omawiało, bo nie po to została wezwana. Przeciw niczemu nas ona nie zbuntuje, do niczego nie namówi, inaczej niż „call–girl” nie wzruszy, a chociaż przyjechała w lśniącej maszynie i tak samo wytworna w niej odjedzie, dojrzawszy na rogu którąś ze swoich pośledniejszych koleżanek, które ani mają na zachowanie pozorów, ani dbają o nie, poczuje może przeszywającą iskrę żalu za owym rajem utraconym pełnego odwagi, wyzywającego świat, naiwnego swojego dziewictwa, które już tylko wspomnieniem się stało, przeszłością nie do odzyskania, ponieważ w literaturze, jak w życiu, zachodzą procesy nieodwracalne. Dlatego może sobie literatura bez określeń dodatkowych na to wszystko pozwalać, czego w swej dwuznacznej sytuacji SF robić nie śmie; poczynając od tego, że literatura waży się problemy stawiać i pytania nawet takie zadawać, na które nie ma odpowiedzi (Science Fiction tak nie postępuje), a na tym kończąc, że tylko literatura — jak wielka dama — dzięki pozycji nieposzlakowanej może nieraz i mocnego użyć słowa, co dla osoby w położeniu eksponowanym byłoby zgubne. Jakoż nikt słów takich w SF nie znajdzie, choćby nie wiedzieć jak szukał. Książka, którą tym — może zaskakującym czytelnika — wstępem poprzedzam, powstała właśnie w najpierwszych, młodzieńczych, dziewiczych latach życia Science Fiction. Napisał ją młodzieniec 28–letni, wyszła, kiedy miałem dwa lata, nie muszę więc wyjaśniać, czemu jej wtedy nie przeczytałem. Jakże zdumiewającą świeżością, zapewne naiwną, ale urzekającą tym właśnie, odcina się od wielkiego, przybrudzonego tła współczesnej nam, sprofesjonalizowanej, fantastyki! Widać z niej, jak bardzo wszystko było jeszcze w owym zaraniu możliwe, jak nic nie zdeterminowane — była to przygoda myśli po prostu, nie wiedząca nic o istnieniu notowań jej giełdowych na księgarskich rynkach. Gdy miałem — gimnazjalista — lat czternaście czy szesnaście, znałem Słonimskiego z „Wiadomości Literackich” jako następcę Prusa w „Kronikach tygodniowych”, a bodaj w 1939 czytałem — w odcinku — jego Dwa końce świata, powieść fantastyczną, nic o tym nie wiedząc, że kilkanaście lat wcześniej napisał Torpedę czasu. Powiadano o Słonimskim, także na łamach „Wiadomości”, że jest nie tylko wyznawcą, ale i uczniem Wellsa; gdy pominąć sprawy sądów w eseistyce jego czy „Kronikach” wygłaszanych, nie byłbym gotów podpisać się pod tym poglądem. Jako autor Torpedy okazał się, co dużo mówić, antyutopistą, jednym z pierwszych chyba, ponieważ w dosyć (co się tyczy „dekoracji”) konformistycznej formie zawiera ta książka treść wysoce nonkonformistyczną. W Wellsie funkcjonowała właśnie osobliwa mieszanina racjonalizmu i utopii, raz pierwsza, jak w Wojnie światów, raz druga, np. w Ludzie jak bogowie, brała górę. Natomiast ukryte żądła Torpedy są do końca, konsekwentnie, czysto racjonalistyczne. A przy tym nie jest ona wyrazem jakowegoś rozczarowania tylko naturą niedobrą człowieka i świata, wyrazem owej histerycznej chęci oszkalowania marzeń, co się w realizacjach wywichnęły, jak to bywa z „czarnymi antyutopiami” rozmaitych Orwellów. Jest ona zadziwiająco spokojna, rzeczowa, skromna zwłaszcza i przedstawia nam — na pierwszy rzut oka przynajmniej — kolejny, po Wellsowskim, wariant „wehikułu czasu”, to jest podróży pod prąd wydarzeń. Lecz znów zbieżność jest tylko szczątkowa, wziął Słonimski tylko ramę, tylko klocki startowe od wielkiego poprzednika, ponieważ niczego nie chciał — w przód patrząc — wyprorokować, a jedynie po Wolterowsku opowiedział nam historię, która do tego się sprowadza, że próba — środkami instrumentalnymi podjęta — zmiany łożyska historycznego rozwoju, uszczęśliwienia ludzkości dzięki zastosowaniu wynalazków niewymownie potężnych, jest w zarodku już skazana na zagładę. Można, owszem, do jednych nieszczęść — takimi sposoby — nie dopuścić, lecz wyprodukuje się równocześnie — a niechcący — tyleż albo i więcej jeszcze nieszczęść i cierpień ludzkich trochę innego, lecz pokrewnego, rodzaju. Wydawać by się mogło, że książka ta, głosząc niejako program „niemożności melioryzowania”, jest pesymistyczna. To nieprawda, jest tylko mądra, ponieważ wskazuje, jakimi sposobami niepodobna osiągnąć wysokich celów. Wyprawa profesora Panktona przedstawia typ przygody według „pętli czasowej” (działanie w czasie poprzedzającym narodziny bohaterów), którym SF posługiwała się niezliczoną ilość razy. Nigdy jednak — rzecz ciekawa i godna zastanowienia — dla celów zbliżonych do tych, jakie przyświecały Słonimskiemu. Powiadam, że to jest zastanowienia godne, bo zaciekłość wytłaczania z każdego tematu maksimum kombinatorycznych możliwości jest pierwszą regułą autorów—zawodowców. Dlaczego więc pominęli wersję, którą przynosi Torpeda czasu? Otóż wiem dlaczego. Wyrosła z pragmatyzmu Science Fiction amerykańska była najpierw zajęta apologetyką działania, po czym zeszła do bieguna przeciwnego głosząc horrory apokalipsy maszynowej. Nigdy jednak w amerykańskich głowach, niestety, nie postało, że działanie może być nawet jako apokalipsa nieskuteczne. Dlatego w utworach jej każde zadanie postawione— jest rozwiązywane u końca, choćby kosztowało to i życie całej ludzkości. Tego, jak tani jest ów demonizm i jak mało ma z historiozofią realną wspólnego, Science Fiction uświadomić sobie nie może