Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ze starego, stale spóźniającego się zegara na wieży kościelnej nie wiele było pożytku; a tu właśnie dawny zegarmistrz, który się już wycofał z interesów, zgłosił się z propozycją, że go naprawi i będzie konserwować za trzydzieści franków rocznie. Marek zrazu z niejaką przekorą wdał się w tę sprawę, podczas gdy chłopi medytowali po prostu nad tym, co będzie dla nich korzystniejsze: czy to, że będą słyszeli dzwon na mszę, czy to, że im zegar będzie wskazywał dokładny czas? O uchwaleniu nowego wydatku w postaci drugich trzydziestu franków nikt z nich nie pomyślał, jako że trzymali się zasady nie obciążania budżetu gminy zbędnymi kosztami. Rozegrała się nielada walka, starcie dwóch potęg: proboszcza i nauczyciela, który ostatecznie zwyciężył; ksiądz Cognasse, mimo płomienne, kazania, mimo gromy potępienia ciskane na zuchwalców chcących zgłuszyć głos Boga, musiał w końcu ustąpić. Lecz oto po kilku miesiącach milczenia na wieży kościoła znów rozkołysał się dzwon, zalewając wioskę wściekłą falą dźwięków. To stara sługa, owa straszna Palmira, swymi kusymi ramionami z furią szarpała sznur. Odtąd ksiądz Cognasse, rozumiejąc, że wójt wymyka mu się z rąk, przywarował ostrożnie, odzyskawszy giętkość właściwą sługom Kościoła, choć w głębi duszy gniew nie dawał mu spokoju. Marek uczuł się panem sytuacji; Martineau coraz częściej przychodził do niego po radę, coraz lepiej z czasem zdając sobie sprawę, jak rzetelne i krzepkie były te ręce, którym się powierzał. W końcu Marek jako sekretarz urzędu gminnego sprawował dyskretnie władzę w gminie, pozostając zawsze w cieniu, oszczędzając cudze ambicje, tym silniejszy, że był po prostu inteligencją, zdrową i szlachetną wolą kierującą działaniem chłopów spragnionych przede wszystkim spokoju i dobrobytu. Pod jego kierunkiem szlachetne dzieło wyzwolenia postępowało naprzód, oświata rozpowszechniała się szybko, promieniując wszędzie, niwecząc niedorzeczne przesądy; wyganiając precz nędzę z mózgów wraz z nędzą i brudem z ubogich domostw, albowiem tylko świadomość wzbogaca człowieka. Jonville, czyściejsze niż kiedykolwiek, zapowiadało się teraz na najzasobniejszą i najszczęśliwszą gminę w departamencie. Wypada też zaznaczyć, że Markowi wybitnie pomagała w tym dziele panna Mazeline, nauczycielka szkoły żeńskiej, sąsiadującej z zakładem przez niego samego kierowanym. Była to drobna brunetka, nieładna, ale pełna uroku; miała szeroką twarz o mięsistych poczciwych ustach, wspaniałe czarne oczy pod wysokim wypukłym czołem płonące czułością i poświęceniem. I ona także uosabiała inteligencję, rozsądek, zdrową i prawą wolę; była urodzoną wychowawczynią; dążyła do emancypacji powierzonych jej opiece dziewczynek. Sama ukończyła École Normale w Fontenay-aux-Roses, uczelnię, która dzięki metodzie i sercu znakomitego pedagoga zrodziła cały zastęp pionierek; misję ich stanowiło przygotowanie przyszłych żon i matek. To, że mając dwadzieścia sześć lat była już kierowniczką szkoły, zawdzięczała panna Mazeline rozumnym przełożonym, takim jak Salvan i Le Barazer, którzy spodziewali się po niej pożytecznej pracy. Próbowali jej sił w tej ciemnej wiosce, wprawdzie nieco zaniepokojeni jej postępowymi przekonaniami, obawiając się, by nie naraziła się rodzicom uczennic antyklerykalnym kierunkiem nauczania, płomienną wiarą w to, że kobieta przyniesie szczęście światu, z chwilą gdy wyzwoli się spod księżego wpływu. Ale panna Mazeline działała z wielkim rozsądkiem i pogodą, i choć przestała prowadzić dziewczynki do kościoła, okazywała im tyle macierzyńskiej czułości, uczyła je i doglądała tak troskliwie, że chłopi poczęli ją uwielbiać. W ten sposób stała się Markowi ogromnie pomocna, naocznie przekonując ludność, że można nie chodzić na mszę, czcić nie tyle Boga, ile pracę i sumienie ludzkie, a niemniej przeto być najzacniejszą, najrozumniejszą i najuczciwszą dziewczyną. Przegrawszy w Jonville, zmuszony liczyć się z nauczycielem, ksiądz Cognasse dawał upust złości i rozgoryczeniu w sąsiedniej, odległej o cztery kilometry gminie Moreux, która mu również podlegała, nie posiadając własnego proboszcza. Moreux, liczące niespełna dwustu mieszkańców, było wioszczyną zagubioną wśród pagórków, o niedogodnych drogach, co ją odosabniało, odcinało od świata; nie było tam jednak ubóstwa, nie znano ani jednego nędzarza, każda rodzina posiadała żyzne grunty i żyła w sennym spokoju, zasklepiona w rutynie