Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie brakuje żadnego kąta, wykuszu czy wieżyczki. Są wszystkie drzwi, wszystkie okna, wszystkie kominy, nawet wszystkie chorągiewki na dachu! John, John niech pan tu podejdzie, muszę pana ucałować! Podjechał, przycisnął swego konia do konia bratanka, przyciągnął go do siebie i dał mu coś, co brzmiało cokolwiek za mocno, jak na delikatne określenie „pocałunek”. John także, wydawał się być mojego zdania, ponieważ z miejsca oddał mu tak samo głośnego całusa. Poza tym wuj miał rację. Widok tego marmurowego zamku był jedyny w swoim rodzaju, a ponieważ pozostałe budynki zbudowane były w innym, można by niemal powiedzieć, kontrastującym z nim stylu. Między ich podwalinami, a właściwą budowlą, były zachowane chińskie proporcje. Lecz dachy nie posiadały zwykłej, wyrazistej ociężałości, stanowiły wprawdzie ochronę, ale były delikatniejsze. Zbliżaliśmy się do wsi jadąc między polami i łąkami. Jej mieszkańcy wiedzieli o naszym przyjeździe, ale nie wylegli na ulicę, nie wykrzykiwali i nie gapili się na nas. Jak zadbane, jak czyste były wokół, zarówno domy jak i ludzie! Nie drogach nie widać było śladu brudu. Ulica była wybrukowana i zadbana. Wiodła ze wsi do zabudowań gospodarskich, a potem wygodnymi zakosami aż na samą górę. Każdy załom ujawniał nowy, piękniejszy widok. Wspinaliśmy się cały czas pod górę mijając po drodze oślepiająco białe budynki, które z daleka tworzyły podstawę, a wreszcie dotarliśmy do właściwego zamku, do którego bramy prowadził most rozpięty nad szerokim wąwozem, wypełnionym spadającą wodą. — Tędy jedzie się na pierwszy dziedziniec, używany przez pachołków i konie — powiedział gubernator. — Po nim następuje drugi, na którym odbywały się turnieje. A naprzeciwko tych szerokich schodów znajduje się ośmiokątna studnia. Zeskoczył z konia, oddał go w ręce mijającego nas służącego i prędko przeszedł przez frontowy dziedziniec. Reszta uczyniła to samo, a on tymczasem zniknął już za drugą bramą. Gdy i ja do niej dotarłem, ujrzałem go stojącego obok studni. — To cudowne, Charley! — zawołał do mnie. — Dokładnie taka sama, ze wszystkimi ośmioma kątami! A gdy teraz pójdę tymi schodami, to dotrę prosto do… — Prosto do mnie, drogi wuju! — rozległ się z góry kobiecy głos, gdzie nad drzwiami znajdował się kamienny balkon z ażurową balustradą. Stała na nim Nin, w białej sukni, z różą we włosach i małym bukiecikiem fiołków przypiętym do piersi, dokładnie taka sama, jak wówczas, gdy w Ocami szła do swojego pokoju. — Nin! Kochanie! Zgadza się, bo właśnie chciałem powiedzieć, że dojdę prosto do władczyni tego zamku i… uważajcie! Zaraz to nastąpi. Ruszył pędem na schody. Ujrzałem go dopiero przy obiedzie. Jeśli o mnie chodzi, to dostałem salon i komnatę do spania, skąd miałem przepyszny widok na zachód i południe aż po samo morze. Sejjid mieszkał obok. Musieliśmy przygotować się na dłuższy pobyt i dlatego przysłano nam z jachtu nasze bagaże. Obiad odbył się bez pani zamku. John poprosił w jej imieniu o wybaczenie, ale zatrzymała ją praca, którą koniecznie należało zakończyć. Jaką pracę miał na myśli, zobaczyliśmy po obiedzie, gdy oprowadzał nas po zamku. Zgromadziliśmy się wszyscy oprócz Wallera, który ocknął się na parę minut przy przyjeździe, ale potem znowu zasnął. Jednak, gdy mówię, że John nas oprowadzał nie do końca jest to prawdą, ponieważ tym, który szedł przodem otwierając drzwi i tłumacząc, czemu służy jaki pokój, był sam gubernator. Sprawiało mu bowiem widoczną przyjemność pokazywanie nam, że tutejszy zamek całkowicie przypomina pierwowzór, przynajmniej pod względem ilości pomieszczeń i ich przeznaczenia. Gdy mówił nam, jaki teraz ujrzymy pokój i gdy zgadzało się to z rzeczywistością, był niesamowicie dumny, że wiedział to już wcześniej. Także wtedy, gdy usiłował otworzyć wielkie ciemne drzwi z tkwiącym w nich starożytnym, ogromnym kluczem. — To główne pomieszczenie naszego zamku — powiedział, używając słowa „nasz”, jakby to było oczywiste — sala przodków. W domu jest tak przepełniona obrazami, że będziemy musieli ją, powiększyć. Ale tutaj sam jestem ciekaw, co powieszono na ścianach. Znajdujemy się przecież w kraju o niezwykłym kulcie przodków, ale w Chinach niemożliwym jest by wiedziano, jak wygląda autentyczny Raffley. — Och! — sprzeciwił się jego .bratanek. Klucz zaskrzypiał w zamku i drzwi się otwarły. I co — wisiały tam, te same obrazy i dokładnie tej samej wielkości co, w Anglii oczywiście nie olejne i kolorowe lecz narysowane tylko czarną i białą kredą. A na długim, stojącym na środku stole leżały fotografie, które John przywiózł ze sobą z Anglii na wzór dla chińskich artystów. Malarze „Państwa środka” są znani ze swej niezrównanej umiejętności jeśli chodzi o dokładność kopii