Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie pomogłoby ci nic. - Jesteś pewny? - Jestem pewny. Mnie także nie pomogło, kiedy myśla- łem o tobie, że jesteś bogatą burżujką, która kupuje sobie chłopca, sprowadza go do Paryża, do urządzonego mieszka- nia, ubierze go, żeby nie przyniósł jej wstydu przed znajomy- mi... - Wołodia! - Pozwól mi skończyć. Kupi mu piękne koszule, krawa- ty i ubrania... Chociaż nie, o ile sobie przypominam, miałem się zjawić w Paryżu nienagannie ubrany, w garniturze uszytym przez najlepszego sopockiego krawca. - Pocało- wał ją i milczał przez chwilę, uśmiechając się do siebie. - Żeby zdobyć na to pieniądze, ogrywałem systematycznie w pokera księdza kapelana na Oksywiu. - Czy musimy o tym mówić? - To ty zaczęłaś. A żeby zakończyć temat, powiem ci, że zaprosiłem cię do kasyna w Sopocie, kiedy upadła niemiecka marka, za pieniądze wygrane od twego męża. Piekielnie nie szła mu wtedy karta. - Proszę, nie mówmy o tym. - Dlaczego? Chcę ci tylko uprzytomnić, kogo zamierza- łaś poślubić i przed czym cię uchroniłem. Nawet w takim chłopaku, jakim byłem wtedy, może obudzić się ambicja. Pragnąłem ci dawać, a nie brać. - Więc to nie tylko to, o czym mówiłeś przedtem? - Nie tylko to. - Ale zacząłbyś i dawać. Pracowałbyś u ojca, w jego firmie... - Bez odpowiedniego wykształcenia? - Mógłbyś je zdobyć. Byłeś dostatecznie młody... obyd- woje byliśmy młodzi... Tak, masz rację - powiedziała po chwili - niepotrzebnie zaczęłam o tym mówić. - Ale skoro zaczęłaś, trzeba skończyć. Nie powiedzia- łem ci wszystkiego. - Nie powiedziałeś wszystkiego? - Nie. Byłem potem przez trzy lata we Francji. Już jako porucznika marynarki wysłano mnie do Ecole des Canno- niers. Studia te, w tej i w innych szkołach, ukończyło wielu naszych oficerów... Nie słuchała tego, co mówił. Poderwała się gwałtownie i usiadła, opierając się rękami o jego piersi. - Trzy lata... - Tak. Trzy lata... - I nie przyjechałeś... nie przyjechałeś ani razu... - Owszem. Każdej wolnej soboty czy niedzieli przyjeż- dżałem do Paryża. - Byłeś tu? - Tak. Krążyłem wokół twego domu. Zaciśniętymi pięściami uderzyła go w piersi. - Dlaczego nie przyszedłeś? Dlaczego? - Raz... - ciągnął dalej - udało mi się zobaczyć cię z daleka. Wsiadłaś z ojcem do auta. - Dlaczego nie przyszedłeś? Przyciągnął ją do siebie, choć wyrywała się wciąż i biła go zaciśniętymi pięściami w piersi. - Bo bałem się, że zostanę. Że zostanę, gdy powiesz, żebym został. - Powiedziałabym to! Powiedziałabym, żebyś został! - Dlatego nie mogłem cię zobaczyć. Byłem w wojsku. Musiałem wrócić do kraju. - A teraz jesteś tu! - krzyknęła. - Widzisz, na ile się to zdało! - Uwolniła się wreszcie z jego uścisku, odsunęła się tak, że nie mógł jej dosięgnąć. - Jesteś tu! I to wszystko okazało się niepotrzebne. Całe nasze zmarnowane życie! Zmarnowane przez twoje powinności i obowiązki, które sprowadziły się do tego, że będziesz stąd bronił swego kraju i może go stąd obronisz, a tam byłeś niepotrzebny. Niepo- trzebny! - Przestań! - Tak. Zaraz przestanę. Tylko ci przedtem coś powiem. Przez cały czas... przez cały czas wiedziałam jedno: że kiedy się kogoś kocha, nie ma się obowiązków, powinności, godności nawet. - Przestań! Na litość boską, nie mów tego wszystkiego! - Muszę! Bo muszę ci powiedzieć, gdzie byłam, skąd wróciłam, kiedy u mnie w domu czekałeś na mnie... Podniósł się także i patrzył na nią w zdumieniu. - Co to ma wspólnego...? Nie obchodzi mnie, gdzie byłaś. - Owszem. Powinno cię obchodzić. Odprowadziłam Marcela na pociąg. - Dziś właśnie wyjechał do Oranu? - Nie do Oranu. Na północ. Nad Kanał. Dostał powoła- nie. Ma się stawić w swoim pułku. Odprowadziłam go, płakałam na peronie jak inne kobiety, a potem wróciłam i... Już nigdy nie odzyskam szacunku dla siebie. Sięgnął po koszulę, naciągnął ją, zaczął powoli zapinać guziki. - Słyszysz? Już nigdy nie odzyskam dla siebie szacunku. Płakała, ale nie czuł się na siłach, żeby ją pocieszyć choć jednym słowem. Marcel Briffaut w Oranie, zajmujący się pogłębianiem czy rozbudową portu, Marcel Briffaut spijają- cy angielskie wina nie był Marcelem Briffaut w mundurze, Marcelem Briffaut, którego musiały oblegać wspomnienia miesięcy w okopach Verdun, kiedy udawał się nad kanał La Manche. - To moja wina - powiedział, nie odwracając ku niej głowy. - Nie wiem, czego właściwie się spodziewałem, przyjeżdżając tu dzisiaj. Biegła za nim do drzwi, płakała, usiłowała go zatrzymać. A on wciąż widział Marcela Briffaut trzęsącego się w wago- nie, Marcela Briffaut jadącego na wojnę. Sam nie przeżywał czegoś takiego, wojna zaskoczyła go od razu w pełni swoich działań, nigdy się na nią nie udawał, ale potrafił sobie wyobrazić, że są to dla żołnierza chwile najgorsze. Nie mógł więc zostać, choć biegła za nim do drzwi, choć płakała i usiłowała go zatrzymać. Bo ten drugi, bo Marcel Briffaut... Do diabła z nim! - pomyślał, gdy znalazł się na ulicy. - Do diabła, do najgorszego z diabłów! Gdyby go miał przed sobą, skręciłby mu kark. Ale on jechał właśnie pociągiem na północ, jechał nad Kanał i nie na regaty, nie na... Do diabła z nim! - zaklął jeszcze raz i tym razem na głos, i chyba po polsku, bo siwowłosa staruszka, opuszczają- ca sklep, który właśnie mijał, przystanęła na progu ze zdumienia. I okazało się, że ma mnóstwo czasu na ten wojenny Paryż, który nie stracił nic ze swego dawnego wdzięku, gdyby tylko ludzie potrafili to dostrzec. Nie wiedział, co ze sobą począć w tym pięknym obcym mieście. Włóczył się bez celu po ulicach, stawał przed witrynami sklepów, nie widząc, co na nich leży, w końcu wszedł do jakiegoś małego bistro z dalekim widokiem na Notre Damę, żeby napić się kawy. Ale pił nie tylko kawę, miał mnóstwo czasu, przeraźliwie dużo czasu, trzeba było go czymś zabić - dopiero teraz zrozumiał, z jakiej prawdy powstawały potoczne zwroty. Zabijał go więc - ten długi, nie kończący się czas, jaki pozostał mu do odejścia pociągu - najpierw kilkoma kieliszkami armaniaku, potem courvoisier i henesie, a kiedy już nie wiedział, czy to brudne szyby w bistro przyćmiewają mu widok Notre Damę, czy też prawdziwa mgła obiegła kościół mlecznym zadymieniem, zaczął się modlić do jednej z wież, do ulotnego jej kształtu, do strzelistości, którą godziła wprost w niebo, jak rakieta z wszystkimi zebranymi na ziemi modlitwami; zaczął się modlić do niej o spokój, o swój własny spokój, o wyciszenie udręk, które nie pozwala- ły mu się skupić na tej jednej prawdziwej i jedynie ważnej, jaką miał. Było jeszcze coś do zrobienia na tym kawałku ziemi i zagwarantowano mu w tym udział, zabiegał o to, więc zagwarantowano mu w tym udział, nie obejdzie się bez niego ta zabawa, stara kobieta, patrząca w jego udręczoną twarz, przepowiedziała mu to, wiedziała, że należy mu się pociecha, pociecha, którą musi mieć żołnierz, który przegrywa bitwę, a musi wygrać wojnę. Co w takiej chwili znaczyły kobiety, nic w takiej chwili nie znaczyły kobiety - dla niego ani dla Marcela Briffaut, który trząsł się teraz w pociągu w drodze na północ, nad Kanał i nie na regaty..