Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

.. Zupełnie jakby się dogadały, co? – roześmiał się Kreeg. Ale Whandall pamiętał, co mówiła matka matki: Yangin-Atep zabrał ich przodków do książąt, a ci przeprowadzili ich przez lasy do Dymiącej Doliny, gdzie rodowi pobili nierodowych i zbudowali Miasto Tepa. Sekwoje i drzewa ogniowe zakiełkowały dopiero po wypaleniu ziemi – to chyba najlepszy dowód, że las należy do boga ognia! Ale Kreeg tego nie rozumiał. Przepracowali cały poranek, wgryzając się w pień ogromnej sekwoi, nie zwracając uwagi na snujący się na północnym wschodzie dym. Whandall przynosił im wodę z pobliskiego strumienia. Drwale już do niego przywykli i zgodnie nazywali Ogarkiem. Kiedy słońce stanęło w zenicie, zrobili przerwę na drugie śniadanie. Kreeg Młynarczyk zwykle dzielił się swoim prowiantem z chłopcem. Tym razem Whandallowi udało się przynieść kawałek sera z kuchni w Posiadłości, a Kreeg miał resztki wędzonego królika z poprzedniego dnia. – Ile drzew potrzeba, żeby odbudować miasto? – zainteresował się Whandall. Dwóch drwali roześmiało się, słysząc jego pytanie. – Nigdy nie palą całego miasta – odparł Kreeg. – Tego by nikt nie przeżył, Whandallu. Wystarcza im dwadzieścia, trzydzieści domów i sklepów i dają sobie spokój. Wypalą parę kwartałów do cna, tu i ówdzie spalą jeszcze ze dwa, trzy budynki... I koniec. W Posiadłości mężczyźni mówili, że palą całe miasto, i wszystkie dzieci wierzyły im bez zastrzeżeń. – Po tym drzewie zetniemy jeszcze jedno – wtrącił się jeden z drwali. – Ale nie potrzebowalibyśmy aż czterech, gdyby książę Qirinty nie zażyczył sobie dobudować nowego skrzydła do pałacu. Pamiętasz swoją pierwszą Pożogę, chłopcze? – Nie bardzo, miałem dwa lata. – Whandall cofnął się pamięcią do tego czasu. – Mężczyźni dziwnie się zachowywali: jak któreś dziecko za blisko podeszło, od razu obrywało. Strasznie krzyczeli, kobiety też na nich krzyczały, próbowały nas przed nimi bronić. Aż jednego wieczora zrobiło się naprawdę strasznie, wszyscy coś wołali, było gorąco, mnóstwo dymu i zrobiło się bardzo jasno. Kobiety schowały się z nami na piętrze. I jeszcze ten zapach, nie sam dym, ale taki smród, że robi się niedobrze, jak w sklepie alchemika. Mężczyźni wrócili ze wszystkim, co udało im się przynieść: mieli koce, meble, sterty muszelek, kubki i talerze, coś do jedzenia... A potem wszyscy się uspokoili... – Whandall zawiesił głos. Drwale patrzyli na niego jak... jak na wroga. A Kreeg w ogóle na niego nie patrzył. ROZDZIAŁ 2 Świat poszedł naprzód, ale Whandall tego nie zauważył. Jego bracia i kuzyni regularnie znikali z domu; zostawały tylko dziewczęta i kobiety. Co miesiąc w Dzień Matki szły na plac, gdzie książęcy słudzy rozdawali jedzenie, ubrania i muszelki – dary od swych panów. Tego dnia i jeszcze dzień później mężczyźni kręcili się w pobliżu, ale potem nie było reguły; mogli zostać albo gdzieś pójść. Chłopcy zjawiali się w domu tylko w porach posiłków i wieczorem, kiedy kładli się spać – a i to nie zawsze. Dokąd chodzili? Któregoś popołudnia Whandall postanowił śledzić kuzynów. Podobnie jak w lesie, dumą napawał go fakt, że żaden nie zwrócił na niego uwagi. Cztery przecznice od domu opadło go czterech obcych chłopców. Zanim Shastern zorientował się, co się dzieje, i biegiem wrócił, zdążyli go pobić prawie do nieprzytomności. Shastern pokazał im tatuaże na rękach. Whandall kiedyś go o nie wypytywał, ale młodszy brat zawsze unikał odpowiedzi; rysunki na skórze splatały się z okropnymi bliznami, które wyniósł z lasu. Kuzyni też mieli tatuaże, lecz kuzynów Whandall o takie rzeczy nie pytał. Teraz zaś nie słyszał za dobrze, co powiedzieli obcym – w każdym razie po krótkiej wymianie zdań zabrali go i zanieśli do domu. Obudził się cały obolały. Koło południa Shastern przyszedł do niego; nie o wszystkim mógł mu powiedzieć, ale i tak było bardzo ciekawie... Nazwa „Wężowa Ścieżka” nie oznaczała jedynie najbliższego rejonu miasta, lecz także młodych ludzi, którzy nim rządzili. Wszystkie okoliczne ulice należały do Wężowej Ścieżki, a inne, dalsze – do innych band. Jedne grupy rosły w siłę, inne traciły na znaczeniu; granice regionów zmieniały się ustawicznie, ulice przechodziły z rąk do rąk. Każda banda zostawiała swoje znaki na murach. Whandall dawno już nauczył się je odczytywać. Wężowa Ścieżka była oznaczona małym, łatwym do narysowania zygzakiem. Brudne Ptaki miały pomazanego brudem sokoła. Shastern pokazał mu, gdzie przebiega granica: z jednej strony na murze widniał zygzak Wężowej Ścieżki, z drugiej – długi, cienki penis oznaczający Bykowce. Jeżeli nie należałeś do bandy, nie wchodziłeś na jej terytorium. Nikt się Whandalla nie czepiał, dopóki był mały, ale teraz miał już dziesięć lat i dzieciństwo za sobą. – A jeśli nie ma żadnych znaków? – To tereny książąt. Możesz tam wejść, chyba że ci zabroni któryś z ich ludzi, czyli sług. Wtedy lepiej się stamtąd zbierać. – Dlaczego? – Bo sług wszyscy się boją. – Ale czemu? Są tacy silni? – No wiesz, są duzi, wredni i mają pancerze... – I zawsze chodzą po dwóch – przypomniał sobie Whandall. – Właśnie. A jak jednego pobijesz, przyjdzie ich więcej i cię znajdą. – A gdyby nie wiedzieli, kto go pobił? Shastern wzruszył ramionami. – To przyjdą całą zgrają i będą bić wszystkich po kolei, aż ktoś się przyzna. Albo sami kogoś zabijemy i powiemy im, że się przyznał przed śmiercią. Od sług trzymaj się z daleka. Jedyne, co o nich można dobrego powiedzieć, to że w Dzień Matki przynoszą nam prezenty. Whandall czuł się dziwnie, gdy młodszy o rok Shastern pouczał go jak starszy brat. Zresztą Shastern musiał chyba też porozmawiać ze starszym od Whandalla Wanshigiem