Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Byli bardzo blisko. — Widziałaś Quinna Dextera? — Tak. Zastrzelił Sango. Nienawidzę go! — Kiedy to się stało? — Przed chwilą. — Tutaj? W wiosce? — Nie. Byłyśmy na ścieżce do zagród na sawannie, pół ki- lometra stąd. — Kto był z tobą? Jay pociągnęła nosem i przetarła piąstką oko. — Nie wiem, jak się nazywa. Po prostu wyszła z dżungli w ta- kim śmiesznym stroju. Powiedziała, że muszę uważać, bo zesłańcy są tuż-tuż. Bardzo się bałam. Schowałyśmy się za krzakami. A po- tem Sango nadbiegł ścieżką. — Zadrżał jej podbródek. — On nie żyje, ojcze. — Gdzie teraz jest ta kobieta? — Poszła sobie. Odprowadziła mnie do wioski i poszła. Bardziej zdziwiony niż zaniepokojony, Horst próbował zapa- nować nad wzburzonymi myślami. — Co było dziwnego w jej stroju? — Wyglądał jak kawałek lasu, nie można jej było zobaczyć. — Komisarz? — mruknął pod nosem. Nie, to nie miało sensu. Nagle uświadomił sobie, że w jej relacji czegoś mu brakuje. Chwy- cił ją za ramiona i zmierzył badawczym spojrzeniem. — Czy pan Manani znajdował się w siodle, kiedy Quinn za- strzelił Sango? — Tak. — Nie żyje? — Żyje. Krzyczał, bo go bolało. A potem zesłańcy gdzieś go wzięli. — O dobry Boże. Czy po niego wracała ta kobieta? Chciała uratować pana Mananiego? Na twarzy Jay malował się wyraz udręki. — Chyba nie. Nic nie powiedziała, po prostu znikła, gdy tylko doszłyśmy do pól za wioską. Horst odwrócił się do demonicznej istoty, lecz już jej nie było. Zaczął wyganiać Jay z kościoła. — Masz teraz wrócić prosto do domu, do mamy. Nigdzie nie zbaczaj. Powiedz jej to samo, co mnie powiedziałaś, i niech zwoła pozostałych mieszkańców wsi. Trzeba ich ostrzec, że zesłańcy są blisko. Jay kiwnęła głową z szeroko otwartymi oczami i śmiertelnie poważną miną. Horst omiótł spojrzeniem polanę. Noc już prawie zapadła, drzewa w mroku wydawały się bliższe i o wiele większe. Ciarki przeszły mu po plecach. — Co teraz zrobisz, ojcze? — Trochę się rozejrzę, nic więcej. A ty już zmykaj. — Pchnął ją delikatnie w kierunku chaty Ruth. — Do domu. Pognała między szeregami chałup; długie, smukłe nogi śmigały rozchwianym krokiem, jakby Jay lada chwila miała stracić rów- nowagę. Horst został sam. Obrzucił dżunglę posępnym spojrze- niem, po czym ruszył w stronę wyrwy w ścianie drzew, gdzie zaczynała się ścieżka wiodąca do zagród na sawannie. — Sentymentalna idiotka — skonstatował Laton. — Posłuchaj, ojcze. Po tym, co dzisiaj zrobiłam, wolno mi chyba okazać trochę uczucia — odcięła się Camilla. — Quinn rozerwałby ją na sztuki. Nie potrzeba nam więcej takich mor- dów. Cel został osiągnięty. — Tylko że teraz ten zwariowany ksiądz postanowił zostać bohaterem. I jego zamierzasz ratować? — Nie. On jest dorosły. Odpowiada za swoje czyny. — W porządku. Ale strata nadzorcy Mananiego trochę po- krzyżowała mi szyki. Ufałem, że rozprawi się z resztą zesłań- ców. — Mam ich powystrzelać? — Nie, drużyna myśliwych już wraca, niebawem znajdą konia i ślad zostawiony przez Dextera. Zastanawialiby się, co ich zabiło. Nie mogą wpaść na najdrobniejszy ślad naszej obec- ności. Chociaż ta Jay... — Nikt jej nie uwierzy. — Oby. — Co zamierzasz zrobić z Dexterem? Nasz scenariusz nie przewidywał, że dożyje do tej chwili. — Quinn Dexter przyjdzie do mnie, bo dokąd miałby się udać? Szeryfowie dojdą do wniosku, że zaszył się gdzieś na odludziu, skąd nigdy nie wyściubi nosa. Niespecjalnie trafne założenie, lecz każdy plan bitwy bierze w łeb, gdy do ciebie pierwsi strzelają. Poza tym gonady Ann uzupełnią nasze ge- netyczne zbiory. — To znaczy, że moja misja prowokatora dobiegła końca? — Tak. Nie sądzę, aby sytuacja wymagała dalszych inter- wencji z naszej strony. Będziemy śledzić rozwój wydarzeń za pomocą serwitorów zwiadowczych. — Świetnie. Wracam do domu. Przygotuj mi kąpiel i moc- nego drinka, to był długi dzień. Quinn patrzył z góry na Powela Mananiego. Nagi nadzorca znów odzyskał przytomność, gdy przywiązali jego zmaltretowane nogi do pnia majopi. Głowa wisiała kilka centymetrów nad ziemią; policzki napuchly od płynów zbierających się w tkankach. Roz- krzyżowaJi szeroko jego ramiona, a dłonie przymocowali do koł- ków wbitych w ziemię. Odwrócony krzyż. Powel Manani jęczał boleśnie. Quinn nakazał ciszę gestem ręki. — Ciemność nabiera mocy. Witaj w naszym świecie, Powel — Dupek — wycharczał nadzorca. Quinn włączył kieszonkowy induktor termiczny i przycisną} go do złamanej goleni Powela. Ranny stęknął i szarpnął się sła- bowicie. — Dlaczego to zrobiłeś, Powel? Dlaczego utopiłeś Lesliego i Tony'ego? Dlaczego zabiłeś Kay? Dlaczego wysłałeś Vorixa za Douglasem? — To nie wszyscy — syknął Powel. — Nie zapominaj o reszcie. Quinn znieruchomiał. — Jakiej reszcie? — Tylko wy zostaliście, Quinn. A jutro nawet was już nie będzie. Dexter ponownie przytknął induktor do nogi jeńca. — Dlaczego? — zapytał. — Carter McBride. A co sobie myślałeś? Wszyscy jesteście pieprzonymi zwierzętami. Po prostu zwierzętami. Żaden człowiek nie zrobiłby drugiemu czegoś podobnego. On miał dziesięć lat! Quinn ściągnął brwi, wyłączając induktor. — Co się stało z Carterem? — Mnie o to pytasz, dupku jeden?! Ty go przywiązałeś, ty i ci twoi zasrańcy od Jasnego Brata! Przeciąłeś go na pół! — Quinn? — zapytał niepewnie Jackson Gael. Dexter uciszył go machnięciem ręki. — Nawet nie tknęliśmy Cartera. Niby jak? Pracowaliśmy w zagrodzie Skibbowa. Powel naprężył pnącza krępujące jego dłonie. — A Gwyn Lawes, a Roger Chadwick, a Hoffmanowie? Co z nimi? I teraz znajdziesz alibi? — No tak, przyznaję, tutaj się nie mylisz. Ale skąd wiedziałeś, że służymy Jasnemu Bratu? — Elwes, on nam powiedział. — Jasne. Powinienem się domyślić, że ksiądz się zorientuje, co jest grane. Ale teraz to już bez znaczenia