Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Tak by ich można było najlepiej nazwać. Różni to ludzie bywają. Nie wyobrażasz sobie nawet, jacy; i wielcy, i mali, i głupi, i uczeni, i nawet najlichszego stanu ludzie - wszyscy błąkają się. Albowiem czytają i rozprawiają przez całe życie, i czerpią do sytości rozkosz z ksiąg płynącą, a tymczasem zawsze wątpią i niczego nie potrafią rozstrzygnąć. Jedni rozproszyli się całkowicie, już sami siebie nie dostrzegają, w innych serce stwardniało na kamień, a mimo to przepełniają je marzenia, a inni nie czują nic i zastanowić się już nie potrafią, a za jeden udany żart gotowi są diabłu duszę sprzedać. Inni z ksiąg przeczytanych powybierali tylko to, co najmilsze dla oka i ucha, ale wątpliwości swoich nie rozstrzygnęli i drogi właściwej nie widzą. I co jeszcze powiem: nuda ogarnia serce. Mały człowiek, chociaż nędzę cierpi, chleba nie ma, nie ma co dzieciom dać jeść, śpi na ostrej słomie, a przecież nie martwi się, żyje sobie wesoło, nagrzeszy, nakl-nie, a przecież serce ma przepełnione radością. A mądry i bogaty pije, i je do syta, siedzi na złocie, a w sercu ma smutek. Inny znów wszystkie nauki posiadł, a w sercu znowu ma smutek. I tak myślę, że im kto więcej ma nauki w głowie, tym większą ma pustkę w sercu. Albo na przykład: uczymy się i uczymy od początku świata, i czyż nauczyliśmy się, jak zrobić, żeby świat stał się dobry, i radosny, i szczęśliwy. I to jeszcze powiem: szlachetności ani trochę nie mają, a nawet jej nie chcą, i skazani są na zgubę, ale każdy swoją własną zgubę chwali, a nawet mu przez głowę nie przejdzie, że w każdej chwili można zwrócić się do jedynej prawdy; życie bez Boga - to wiekuista, nieustająca męka. A wreszcie - co stąd wynika? Że przeklinamy naszą własną mądrość, sami o tym nie wiedząc. I zresztą, co tu dużo myśleć: człowiek musi coś czcić. Bo by inaczej żyć nie mógł, i nie wytrzyma żaden 361 człowiek bez oddawania czci komuś. I jeżeli odepchnie od siebie Boga, to musi prędzej czy później paść na twarz przed bałwanem, czy drewnianym, czy złotym, czy choćby istniejącym tylko w jego myśli. Wszystko to nie niedowiarki, ale bałwochwalcy, oto jak ich trzeba nazywać! Ale i niedowiarki muszą być. Są tacy, którzy naprawdę w Boga nie wierzą, ale ci są najstraszniejsi, bo oni z imieniem Boga na ustach przychodzą. Słyszałem o nich nieraz, ale nigdy ich jeszcze nie spotkałem. Widywałem już takich i innych, więc myślę, że i oni muszą gdzieś być. - Są, Makarze Iwanowiczu - potwierdził nagle Wiersiłow. - Są tacy i "oni muszą być". - Na pewno są i "muszą być i oni" - wyrwało mi się. Zapał jakiś ogarnął mnie tak, że nie mogłem się powstrzymać. Tak porwał mnie za sobą głos Wiersiłowa i zachwyciła mnie jakby jakaś myśl, zawarta w sło -wach: "muszą być i oni". Rozmowa ta była dla mnie całkowitą niespodzianką. Ale w tej chwili stało się coś równie niespodziewanego. _ Na dworze było nadzwyczaj jasno. U Makara Iwanowicza zwykle z polecenia doktora przez cały dzień były spuszczone rolety. Ale nie były to właściwie rolety tylko firanki, tak, że góra okna była zasłonięta, a to dlatego, że staruszek czuł się źle, nie widząc zupełnie słońca. I właśnie w tym czasie, kiedyśmy w najlepsze rozmawiali, promień słońca padł prosto na twarz Makara Iwanowicza. Pochłonięty rozmową, staruszek nie zwracał na to uwagi, ale kilkakrotnie, nie zdając sobie sprawy, odwracał albo uchylał głowę, bo ostre światło raziło go w chore oczy. Mama, siedząca obok niego, już kilka razy niespokojnie spoglądała w okno i trzeba było je po prostu czymś zasłonić. Nie chcąc jednak przerywać rozmowy, postanowiła spróbować, czy nie wystarczy odsunąć na bok ławeczki, na której siedział Makar Iwanowicz. Trzeba ją było przesunąć o dziesięć, najwyżej dwanaście cali. Kilka razy mama pochylała się i próbowała ją przesunąć, ale nie mogła. Ławeczka z siedzącym na niej Makarem Iwanowiczem nie poruszyła się. Czując podświadomie jej wysiłki, w trakcie rozmowy, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy Makar Iwanowicz próbował podnieść się, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Mama mimo to nie przestawała szarpać ławeczki, wytężając wszystkie swoje siły i wreszcie wszystko to strasznie zirytowało Lizę. Pamiętam tylko, że zauważyłem, jak kilkakrotnie rzucała gniewne spojrzenia na Makara Iwanowicza, ale nie wiedziałem, 362 czemu to należy przypisywać, a przy tym byłem zajęty rozmową. I nagle rozmowę przerwał jej podniesiony ostry głos, nieledwie krzyk, skierowany pod adresem Makara Iwanowicza: - Niechże pan wstanie, choć na chwilę, czy pan nie widzi, jak mama się męczy? Staruszek tylko spojrzał na nią, zrozumiał od razu, o co jej chodziło, i spiesznie chciał się podnieść, ale nic z tego nie wyszło: podniósł się na wysokość paru cali i z powrotem opadł na ławkę. - Nie mogę, gołąbeczko - odpowiedział Lizie, jakby ze skargą w głosie i jakoś dziwnie pokornie spoglądając jej w oczy. - Opowiadać to pan potrafi całe historie, a ruszyć się z miejsca nie może? - Liza! - krzyknęła na nią Tatiana Pawłowna. Makar Iwanowicz raz jeszcze spróbował zdobyć się na wysiłek, na próżno. - Niech pan weźmie szczudło, ze szczudłem pan będzie mógł się podnieść - odpowiedziała twardo Liza. - A, racja - powiedział staruszek i natychmiast trzęsącymi się z pośpiechu rękoma pochwycił szczudło. - Ależ trzeba go podeprzeć! - podniósł się Wiersiłow. Za nim zerwał się doktor, za nim Tatiana Pawłowna, ale nie zdążyli jeszcze podejść, gdy Makar Iwanowicz, oparłszy się ze wszystkich sił na szczudle, nagle podniósł się i stanął w miejscu, oglądając się dokoła w radosnym triumfie. - Ano, wstałem! - rzekł prawie z dumą, uśmiechając się radośnie. -Dziękuję ci, miła, nauczyłaś mnie rozumu, a myślałem już, że moje nogi są zupełnie do niczego. Ale nie wytrwał tak długo. Nagle szczudło, na którym opierał się całym ciężarem ciała, poślizgnęło się jakoś na dywanie, a że nogi nie mogły go utrzymać, przeto runął, jak długi na podłogę. Było to coś strasznego, przypominam sobie. Wszyscy z krzykiem przerażenia rzucili się ku niemu. Na szczęście nie potłukł się. Stuknął tylko ciężko kolanami o podłogę, zdążył jednak podeprzeć się prawą ręką i utrzymać się na niej. Podniesiono go natychmiast i posadzono na łóżku. Staruszek był bardzo blady, nie ze strachu, ale od wstrząsu. (Doktor twierdził, że oprócz tego jest chory na serce.) Mama zaś była ledwie żywa z przerażenia. I nagle Makar Iwanowicz, jeszcze cały blady, trzęsąc się na całym ciele i jakby jeszcze nie przyszedłszy do siebie, zwrócił się do Lizy, i cicho, nieledwie pieszczotliwie, powiedział: 363 - Nie, kochanie, widać naprawdę moje nogi już do niczego. Nie mogę oddać tego, co się wówczas we mnie dzialo