Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zza żaren wychylił się młynarz i otrząsnął ręce z pyłu, przez co atmosfera stała się jeszcze gęstsza. W smudze światła Ada zauważyła, że nie tylko jego włosy, ale brwi i rzęsy, a nawet owłosione przedramiona były szare od kurzu. - Panienka po listy? - zapytał. - Tak, jeżeli jakieś przyszły. Młynarz przeszedł do małej szopy przylegającej do młyna, a pełniącej funkcję urzędu pocztowego. Przyniósł stamtąd list, który obejrzał ze wszystkich stron, zanim wręczył Adzie. Włożyła pismo do trzymanej w kieszeni książki Simmsa i skierowała się w stronę posiadłości Swangerów. Esco mocował właśnie koło przy wozie za pomocą akacjowego kołka, który pobijał młotkiem. Ujrzawszy z daleka Adę, odstawił młotek i oparł się o skrzynię wozu. Na jej tle ręce mężczyzny niewiele odróżniały się od deski, zbliżone do niej kolorem i twardością. Koszulę miał na wskroś przepoconą; gdy Ada podeszła bliżej, poczuła taką woń, jaką wydziela nie wypalony, gliniany garnek. Esco był wysokim, chudym mężczyzną o małej głowie, z szopą siwych włosów, zwężającą się ku górze jak czub sikorki. Chętnie skorzystał z pretekstu do przerwania pracy, aby otworzyć furtkę i wprowadzić Adę do domu. Płot odgradzający podwórze służył także do przywiązywania koni, toteż zaostrzone czubki sztachet były przez nie dokładnie obgryzione. Umiecionego do czysta obejścia nie zdobił nawet najmniejszy krzew ani grządka kwiatów - monotonię pustej przestrzeni urozmaicało jedynie sześć rozrosłych dębów i kryta daszkiem studnia. Urządzenie to stanowiło ewenement w okolicy, bogatej w rwące potoki, do tego stopnia, że farmę Swangerów nazywano „Doliną bez Strumieni”. Dom był przestronny, niegdyś pomalowany na biało, ale teraz farba łuszczyła się i opadała płatami wielkości dłoni. Na tym etapie przypominało to siwojabłkowitego konia, który prędzej czy później całkiem wysiwieje. Sally siedziała na werandzie i nawlekała na sznureczki strączki fasoli, aby je wysuszyć. Pięć takich sznurków wisiało już u krokwi dachowych. Gospodyni była kobietką złożoną z samych okrągłości, o cerze błyszczącej niczym łojowa świeczka i siwiejących włosach farbowanych henną na kolor tak czarny, jak pręga na grzbiecie muła. Esco podsunął Adzie wolne krzesło i wszedł do mieszkania, aby przynieść dla siebie jeszcze jedno. Sam też się zabrał do nawlekania fasoli i nikt jakoś nie wspominał o obiedzie. Ada spojrzała w niebo i z pewnym uczuciem zawodu skonstatowała, że takie położenie słońca oznacza późne popołudnie. Najwidoczniej Swangerowie dawno już zjedli posiłek. Na chwilę zapanowała taka cisza, że słychać było tylko trzask strączków i odgłos prześlizgiwania się przez nie igły z nitką. Z wnętrza domu dochodziło tykanie zegara na kominku, przypominające stukanie w skrzynkę zgiętym palcem. Esco i Sally pracowali w tak równym rytmie, że czasem jednocześnie sięgali do koszyka z fasolą i wtedy stykały się ich ręce. Ruchem flegmatycznym i wyważonym brali każdy strączek w palce tak ostrożnie, jakby były to szczególnie kruche przedmioty. Choć mieli dzieci, okazywali sobie uczucia tak wylewnie, jak to często czynią bezdzietne małżeństwa. Wydawało się, że nigdy nie przestaną się wzajemnie uwodzić. Ada uważała małżonków Swangerów za bardzo sympatycznych ludzi, ale nie widziała w ich pożyciu niczego nadzwyczajnego. Jej ojciec owdowiał tak dawno, że nie miała bladego pojęcia, jak może wyglądać życie małżeńskie. Pierwszym tematem, jaki podjęli, była wojna. Mówili, że Jankesi są już za górami, a sytuacja na froncie w Wirginii wydaje się poważna, jeśli gazety pisały prawdę o walkach pod Petersburgiem. Tak naprawdę to ani Esco, ani Sally nie rozumieli, po co w ogóle toczy się ta wojna. Oni wiedzieli tylko jedno; byli jej przeciwni, ponieważ Esco osiągnął już wiek, kiedy przydałby mu się ktoś do pomocy na farmie. Woleliby więc, żeby ta przeklęta wojna się skończyła i ich dwaj synowie wrócili do domu. Obydwaj bowiem walczyli na froncie. Gdy Ada spytała o wiadomości od nich - okazało się, że Swangerowie już od miesięcy nie otrzymali nawet najmniejszej informacji choćby tylko o tym, w którym stanie obecnie przebywają. Od początku nie podobała im się ta wojna. Do niedawna popierali Unię, tak jak wielu mieszkańców gór. Kiedy jednak Jankesi zbliżali się od północy, Esco zaczął się obawiać zarówno jednej, jak i drugiej strony, gdyż przeczuwał, że mogą zapuścić się i na jego farmę w poszukiwaniu pożywienia. A wtedy zabraliby, co by zechcieli, pozostawiając pustą spiżarnię! Choćby niedawno, kiedy był w stolicy hrabstwa, nasłuchał się niemało o wyczynach oddziału „Niebieskich” pod wodzą Kirka. O bladym świcie złupili do cna pewną farmę, wyprowadzili wszystek inwentarz, zabrali, co było do zjedzenia, i jeszcze na odjezdnym podpalili szopę na kukurydzę! - Ładni mi wyzwoliciele! - podsumował z goryczą Esco. - Ale i nasi nie lepsi. Teague i jego gwardziści grasują w okolicy jak banda zwykłych rzezimieszków. To same szumowiny, którym się wydaje, że mogą stanowić prawa, a tymczasem chcą po prostu wymigać się od wojska. Esco opowiedział o napadzie gwardzistów na rodzinę Owensów zamieszkałych w pobliżu Iron Duff. Napastnicy wywlekli gospodarzy z domu w porze obiadu i zarzucili im, że są sympatykami Unii i że ukryli na swoim terenie ogromne skarby. W poszukiwaniu kosztowności rozebrali dom i podźgali szablami podwórze, chcąc natrafić na ślad świeżo skopanej ziemi. Kiedy nic nie znaleźli, pobili najpierw gospodarza, a potem jego żonę. Następnie powiesili kolejno ich dwa psy myśliwskie, a kiedy i to nie zrobiło wrażenia na właścicielu - związali jego żonie ręce z tyłu i podciągnęli za same kciuki do góry liną przerzuconą przez konar drzewa, tak by tylko czubkami palców u nóg dotykała ziemi. Ponieważ farmer nadal nie wymówił słowa, opuścili kobietę na ziemię i przycisnęli jej kciuki kantem ciężkiej sztachety, ale nawet ta forma tortur nie zmiękczyła męża