Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przyciskając do piersi skuloną Emilię począł wstępować na . wierzchołek wzgórza, aż okap dachu odgrodził ich od nieba. Wtedy przed progiem dębowych drzwi ostrożnie opuścił Emilię na ziemię. — Czy już możesz powiedzieć ? — zapytał. — Powinieneś sam się domyślić. Emi oparła się ręką o framugę drzwi. — Skąd mógłbym wiedzieć? — Jaki z ciebie głuptas — powiedziała po raz nie wiadomo który. — Przecież ja dawno... Otoczyła jego szyję rękoma i zaczęła szeptać prosto do ucha, aż poczuł jej gorący oddech na karku. — Rozumiesz ? — zajrzała mu w oczy. — Już nigdy, nigdy nie będziemy sami... Od ścian promieniowało ciepło, przez słońce południa wciśnięte pod biel wapna. Krew zaczęła z powrotem pulsować w jego zdrewniałych od napięcia dłoniach. Oderwał palce od drżących pleców Emilii i chwytając ją żelaznym uściskiem za ramiona odepchnął od siebie z całej siły. Z jękiem zatoczyła się na ścianę. — Mój syn — wyszeptał. — Mój... syn! — powtórzył. I nagle zaczął się śmiać. Zachłysnął się chrapliwym, szalonym śmiechem. Wyciągnął ręce rozwartymi palcami w stronę gwiaździstego nieba i czerwonych, martwych skał. — Cha-cha! Cha-h... Mam mieć syna! Cha-cha-a-h...!! Przekrwionymi z nienawiści oczyma wpatrywał się w gruboziarnisty, suchy żwir, odpryskami gwiazd skrzący się jak szklany gruz, w skalne rumowisko, co rozwierało plujące czernią gardziele wąwozów. Zachłannym spojrzeniem ogarniał dymy — strugami szkarłatu snujące się między skrzepami wyżarzonych, nie znających barwy życia kamiennych brył. Wpijał w nie wzrok, chcąc na zawsze zamknąć w pamięci obraz obcego, w gwiezdnym pyle zagubionego światła i śmiał się, śmiał ciągle nad sobą, nad martwą pustynią i próżnią, która tu go przywiodła. Był znowu sam. Sam. Zakrztusił się wreszcie tym nieporadnym wyzwaniem śmiechu, które odważył się rzucić przeciw ogniom wbitym w niebo, i szlochając upadł twarzą na zardzewiały bok rakiety. Rakieta, gwiezdny statek, jego dom — obłamany ze sterów, rozpruty skalnym zrębem, żelazny złom. Prawdą było tylko ciepło słońca promieniującego z burty nagrzanej w czas południowego skwaru. Długo tulił się do boku rakiety wstrząsany tłumionym przez zaciśnięte zęby łkaniem. Dopiero gdy uspokoił się nieco łomot jego serca, oderwał od wybrzuszonej blachy czoło naznaczone czerwonym piętnem zlepionej potem rdzy i jak ślepiec prowadząc ręce wzdłuż strawionych korozją nitów dotarł do uchylonej klapy włazu. Z ciemnego otworu powiało gorącym, dusznym zapachem rdzy. Zacisnął powieki i powiedział załamującym się jeszcze głosem: — Wybacz... Emi. Nie chciałem... nie chciałem ci sprawić bólu... Zaskrzypiały masywne, dębowe drzwi. — Wybacz i wejdź — był już zupełnie spokojny. — Wejdź, przecież znowu jesteśmy w domu... razem. Emi spojrzała na niego smutnymi oczyma błękitnych, dalekich gwiazd, usłuchała prośby i jednocześnie przestąpili próg. Znowu byli razem, lecz zmurszałe deski podłogi prowadzącej w głąb domu zaskrzypiały pod jednym tylko ciężkim, męskim kroklaca. Podpalacze nieba Spomiędzy nagich wydm z białego piachu wyrosły kamienne ściany. Ślepe bryły betonu nastroszyły pręty oberwanego zbrojenia, flankami żelbetowych barbakanów odgrodziły wciśnięte w załomy murów wejścia. Czasami wiatr wiejący od pustyni przynosił miałki piasek i ciskał ga na stopnie wiodące w głąb ziemi, lecz zwykle panował tu niczym nie zmącony spokój. Żółty krąg słońca wytrwale wspinał się po nieboskłonie, aby osiągnąwszy zenit naznaczyć upadkiem miejsce zachodu. Lecz nim nalane purpurą słońce ugrzęzło w mgłach nad horyzontem, ślizgający się po pustyni promień sięgał w rozpękłą szczelinę muru, przemykał głęboko pod nawis stropu i skrajem świetlnego krążka opierał się na wbitej w przeciwległą ścianę białej płycie. Zasnute bielmem oko rozbłyskiwało na moment i wtedy między murami, w zakamarkach kamiennych bloków, odzywał się głuchy, jakby z wnętrza ziemi wydobywający się głos: — Ri-cha-ard Ba-i-Iey pro-szo-ny do cent-rum... Nadciągał mrok, granatowiało niebo i głos odzywał się po raz wtóry: — Ri-cha-ard Ba-i-ley pro-szo-ny do cent-rum... W ciemności echo słów tłukło się pewien czas zamierającym: „...Ri-cha-ard Ba-i-ley... Ba-i-ley...", aż rozpływało się w ciszy. Potem znowu nadchodził zmierzch i znów promień słońca muskał pięciokątną płytę... Dni mijały jednakowo słoneczne, jednakowo upalne, niezmiennie znaczone szelestem piasku i szmerem gruzu kruszejącego w ukrytych przed dziennym światłem szybach. Lecz pewnego dnia nad wydmami ukazał się ciemny punkt. Było południe, słońce prażyło z wypłowiałego nieba i lecący nisko helikopter wlókł po pustyni cień owadziej gondoli. Zbliżywszy się zatoczył krąg wokół ruin, na chwilę zawisł nad nimi, po czym wylądował na betonowej platformie, rozpostartej wśród kamiennych ścian