Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Desaures przez chwilę wypuszczał kłęby dymu ze swej fajki, po czym ciągnął dalej. - Te- raz powinniśmy się jak najlepiej przygotować do obrony. Stortey zaproponował, by wyznaczyć Desauresa głównodowodzącym i wniosek ten został przyjęty jednogłośnie. Potem zabrano się do rozstawie- nia sił. Fairfax miał obejrzeć i doprowadzić do porządku przygotowaną broń. Mętowi i Benowi polecono zgromadzić zapasy żywności. Rom miał zająć się gaśnicami, na wypadek, gdyby próbowano podpalić dom. Opowiedział o pomyśle swojego robota. Koncepcja wykorzystania do obrony węży pożarniczych została przyjęta z entuzjazmem. Wysunięto propozycję by ewakuować kobiety i chorego Montekiego, lecz Anna i Ula odmówiły stanowczo, podejmując się pełnić obowiązki sanitariuszek. Desaures po wydaniu wszelkich niezbędnych poleceń wyruszył po posiłki. Swym zastępcą wyznaczył wiecznie pełnego optymizmu Storteya. Rom poszedł opowiedzieć o decyzjach "rady wojennej" ojcu, który czuł się lepiej, ale jeszcze nie wstawał z łóżka. Starszy Monteki wysłuchał syna w milczeniu i zapytał. - Jesteś pewien, że postępujecie słusznie? Romem wstrząsnęła rezygnacja brzmiąca w jego głosie. Dawniej twardy i władczy ojciec nie pozwoliłby, żeby ktoś rządził w jego domu. Teraz przyjmował wszystko pokornie i obojętnie, jakby przekazując synowi swe prawa. Choroba złamała go ostatecznie. - Nie mamy innego wyjścia, ojcze - odparł Rom. - Jeżeli Kłos pozwoli, obronimy się. - Ja nie o tym, synku. Wszyscy jesteśmy śmiertelni i co ma być, to będzie. - Roma boleśnie dotknęło, że ojciec tak obojętnie mówi o losie swoich bliskich.-Od chwili, gdy powaliła mnie choroba, wciąż myślę, dlaczego rozpadło się nasze życie? Nie chcę znowu czynić ci wymówek, ale przyznaj mi - winna temu jest twoja niemądra miłość do maty. Uprzedza- łem cię,ale nie chciałeś mnie słuchać. No i oto rezultat-ja jestem półżywy, Hela nie ma, matka posiwiała ze zgryzoty a i ty z Ula, jeżeli ocalejecie, będziecie klepać biedę na wygnaniu. Nic nie zostanie ze szczęśliwego życia rodziny Monteków-ani domowego ogniska, ani ogrodu... Rom miał ochotę krzyknąć, że to nie tak, że nie można patrzeć na świat przez dziurkę od klucza, że uczucie, które związało go z Ula, jak kamień ciśnięty w bagno odsłoniło czystą wodę, innymi słowy, pragnął przekazać l mądre słowa wypowiedziane przez Desauresa, słowa, które głęboko zapa- dły mu w duszę. Powstrzymał się jednak - nie było sensu dyskutować z tym złamanym przez los człowiekiem, który trwał w swym uporze. Poza tym ojciec ma swoje racje. Cóż warte są najwznioślejsze abstrakcje w porówna- niu z twardymi realiami życia? Utracił wszystko i to z mojej winy. - Ale Bóg z nim, z naszym dobrobytem - rzekł alderman, jakby zgadując myśli syna. - Nie myśl, że jestem egoistą, który trzęsie się nad swoim dorobkiem. Przede wszystkim obawiam się, byś ty, mój pierworod- ny, moja jedyna nadzieja, nie zszedł na złą, niesłuszną drogę. Przed kim chcecie się bronić, przeciwko komu chcecie użyć broni? Przeciwko klano- wym patriotom, a więc przeciwko swoim - agrom. Co chcecie osiągnąć? Rozbić nasz system, pozbawić ludzi tego, co stanowi sens ich egzystencji - zawodu? W ten sposób można zniszczyć nie tylko nasz dom, ale wszystko, co zdobyli przez stulecia nasi przodkowie, zmienić Hermesa z kwitnącego ogrodu w pustynię. Opamiętaj się Rom, póki nie jest za późno, przepędź tę sforę uniwersów, która cię opętała! Nie zapominaj, że jesteś agrem z dziada pradziada. - Wybacz mi ojcze - odparł Rom, opanowując się - ale nie mogę opuścić ludzi, którzy przyszli z pomocą mnie i Uli. - Odwrócił wzrok, nie mogąc znieść pełnego prośby i potępienia spojrzenia ojca. - Chcemy cię przenieść w bezpieczne miejsce. - Nie, synku, pozwól mi umrzeć pod własnym dachem. Cóż, jesteś taki sam uparciuch jak ja. Mówię o tym z goryczą, ale zgniotą was i zrobią słusznie. ' Odwrócił się twarzą do ściany, jakby dając do zrozumienia, że nie ma już nic do powiedzenia. Rom stał jeszcze kilka sekund i wyszedł cicho zamykając za sobą drzwi, było mu straszliwie żal ojca i czuł się jak prawdziwy zbrodniarz. ...Rom odegnał ponure myśli, wstał i, starając się nie obudzić kolegów, wszedł do domu. Wspiął się na dach, gdzie urządzono ,,punkt obserwacyj- ny" i zastał tu Bena, który nie stał, ale spał "na warcie". Rom ostrożnie wyjął spod jego ręki lornetkę i zaczai lustrować okolicę. Wszędzie było spokojnie, aż nazbyt spokojnie. Ach tak, przecież dziś jest niedziela i to niezwykła niedziela - dzień świętego Rozumu, spędzany zazwyczaj przez Hermesjan w domu, w kręgu rodzinnym. W dodatku był wczesny ranek... Zauważył jakiś ruch koło jednego z domów i to obudziło jego czujność. Dwóch mężczyzn stało opartych o ścianę domu, wyraźnie starając się nie zdradzać swej obecności. Rom ponownie dokładnie przyjrzał się najbliżej położonym budynkom i odkrył jeszcze trzy takie pary. Nie miał już wątpliwości - były to nieprzyjacielskie czujki, które pilnie obserwowały wszystkie podejścia do ich twierdzy. Szarpnął Bena za ramię i rzucił się, by zbudzić pozostałych. Po krótkiej naradzie postanowiono przekonać się, jakie są zamiary klanistów. Matthew zaproponował, by wysłać na zwiady robota, Stortey jednak nie zgodził się, stwierdzając, że biedaka po prostu rozszarpią. Uznali, że najmniej podej- rzeń wzbudzi pani Montekj, wychodząc po zakupy. Signora Anna spokojnie przeszła obok pikietujących, którzy zgodnie z obyczajem złożyli jej życze- nia z okazji Święta Rozumu. Obrońcy, zachowując czujność, zajęli się powierzonymi im zadaniami. Około dwunastej pod domem zebrał się pokaźny tłum