Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Podczas gdy nadzieje ich rosły, w Rossie pogłębiało się przekonanie, że skazani są na niepowodzenie. Nawet przy najkorzystniejszych warunkach zasoby węgla, według jego oceny, mogły wystarczyć na dopłynięcie najwyżej do tej strony cieśniny Yitiaz, która nie gwarantowała jeszcze bezpieczeństwa — przy założeniu oczywiście, że w ogóle uda im się aż tak daleko zapędzić. Nadal jednak nie porzucał nadziei. Zarządził ogołocenie statku z wszelkich drewnianych elementów: wykładzin ścian, boazerii, biurek, koi — wszystkiego, co można by spalić. Ta resztka węgla, która im pozostała, miała być zachowana na ostatnią chwilę — na przejście przez cieśninę Yitiaz, okrążenie wschodniego krańca wyspy i dopłynięcie do Port Moresby. Do tego czasu mieli używać wyłącznie drewna. Prawdopodobnie ten właśnie, dalekowzroczny skądinąd, krok doprowadził statek do zguby. Drewno ma nieporównywalnie mniejszą kaloryczność, zmalało zatem tempo sprężania pary, a co za tym idzie — prędkość. Mało tego, tworzący się podczas spalania czarny, gryzący dym tworzył ogromne, gęste chmury nad statkiem i ściągnął nań uwagę pilota patrolującego ten rejon z japońskiego hydroplanu. Samolot zatoczył nad statkiem trzy kółka, jakby pilot nie mógł uwierzyć własnym oczom, że natknął się na tych wodach na nieprzyjacielską jednostkę. Za czwartym razem zaatakował. Jedna tylko spośród zrzuconych przez niego czterech bomb trafiła w „Machiko", za to, jakby na przekór dotychczas towarzyszącemu statkowi szczęściu, ta właśnie bomba poczyniła nieproporcjonalne do swej wielkości i siły rażenia spustoszenia. Rozerwała się w dziobowej części statku, zapalając beczki z terpentyną, składowaną tam jako ładunek pokładowy. W ciągu kilku sekund wszystkie pomieszczenia dziobowe, łącznie z położonym wyżej mostkiem, stanęły w ogniu. Ross, który na pierwszy odgłos nadlatującego samolotu kazał wszystkim zejść pod pokład, zdał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie przedostać się z kabiny nawigacyjnej do sterowni z powodu zagradzającego drogę morza płomieni. Sternik zginął na miejscu. Ponaglany przez nieznośny żar, wydostał się tylnymi schodami na pokład w momencie, gdy hydroplan nawracał, by ostrzelać płonący statek z broni pokładowej. Opróżniwszy magazynek odle- 105 ciał na północ. „Machiko", nie mając nikogo za sterem i z uszkodzonym telegrafem maszynowym, kręcił się obłędnie w kółko. Zdobycie ponownie jakiej takiej kontroli nad statkiem wymagało wytężonego całonocnego trudu wszystkich znajdujących się na „Machiko". Udało się opanować pożar i przywrócić awaryjne sterowanie na rufie. Straty były jednak nieobliczalne. Całkowitemu zniszczeniu uległ mostek wraz ze wszystkimi mapami i przyrządami nawigacyjnymi. Podobny los spotkał mesę oraz przyległe do niej , pomieszczenia i kajuty. Woody i Rich, z twarzami uczernionymi sadzą, patrzyli jeden na drugiego w milczeniu. To z pewnością był już koniec. Ross jednak nie uważał jeszcze, że trzeba się poddać. Gdy zostali zaatakowani przez hydroplan, płynęli ku grupce wysp znanych pod nazwą Outer Tarakangs. Jeśli udałoby się do nich dotrzeć, nie wszystko jeszcze było stracone. Nadchodził świt, a wraz z nim potwierdzenie najgorszych obaw Rossa co do rozmiarów zniszczenia statku. Pojawił się jednak także i widok, który podniósł upadającego w nich ducha. Nad horyzontem, zasłaniając częściowo czerwoną tarczę wschodzącego słońca, rysował się czarny stożek Mount Taki, najwyższego punktu wyspy Little Tarakang. * * Major Hitoshi Kimura przyglądał się przez lornetkę wierzchołkowi Mount Taki, gdy pod stopami rozległ się zgrzyt stali ocierającej się o rafę koralową. Mała barka dostawcza przechyliła się raptownie na lewą burtę i osiadła na rafie. Przed wypadnięciem za burtę uchroniło Kimurę chwycenie się obiegającego kokpit stalowego relingu. Kiedy ochłonął już z zaskoczenia, ujrzał tuż obok porucznika Niguchi z wyrazem zażenowanej służbistości na twarzy. Niguchi był miłym młodzieńcem, o takiej jednak skłonności do wszelkich pechowych zrządzeń losu, że Kimura nieraz dziwił się, jak udało mu się przebrnąć przez surowy dryl szkolenia oficerskiego. Jego kariera wojskowa była jednym pasmem mniejszych i większych potknięć 106 Kimura powstrzymał się od zbesztania go — Niguchi najwyraźniej bowiem spodziewał się reprymendy — i czekał na wyjaśnienia porucznika. Zamiast tego usłyszał przeprosiny. — Najpokorniej przepraszam pana, majorze — bąkał młody oficer. — Najpokorniej przepraszam za to pożałowania godne zajście. — Być może porucznik Niguchi przeoczył coś podczas wczorajszych pomiarów i obserwacji wyspy — powiedział łagodnie Kimura. — Może pomylił się twierdząc, że jest kilka przejść przez rafę. Podobnie jak jego czcigodna matka pomyliła się, wydając na świat takiego nieudacznika. Niguchi pochylił głowę. — Dużo lepiej by się stało, gdybym się był nie narodził — przyznał — niżby czcigodny pan major miał znosić takie niewygody. — Niewygody? — zawtórował mu Kimura. — Mogliśmy wszyscy pójść na dno, a ty nazywasz to niewygodą. Jeśli wolno mi uczynić nieśmiałą sugestię, poruczniku Niguchi, prosiłbym, by przedsięwziął pan natychmiastowe działanie w celu upewnienia się, czy ta puszka nie została przedziurawiona oraz czy możliwe jest zepchnięcie jej z powrotem na wodę. W przypadku, gdybyśmy nie mogli jej stąd ruszyć, będzie pan miał zaszczyt osobiście przepłynąć wpław te pięć mil do brzegu i sprowadzić dla nas łódź. Kimura przyglądał się z cichym rozbawieniem, jak Niguchi przywołuje trzech zdezorientowanych żołnierzy stanowiących obsadę łodzi i, krzycząc i pouczając, popędza ich do działania. Uspokojony, że barka nie doznała poważniejszych uszkodzeń, Kimura usunął się im z drogi i, zapoznawszy się z rozpostartą przed sobą mapą, powrócił do lustrowania przez lornetkę wyspy Little Tarakang. Zepchnięcie barki z rafy zabrało Niguchiemu i załodze pół godziny. Nie udało się cofnąć łodzi, wykorzystali więc falę, która przeniosła ją nad podwodną koralową barierą i cisnęła do wnętrza laguny. W kilka minut później wylądowała na wysokiej, piaszczystej plaży u podnóża Mount Taki, której stożek wyrastał niemal pionowo z wody. Splątane masy zieleni wypełniały każdą szczelinę i zagłębienie, pnąc się — niczym zielone języki ognia — ku wierzchołkowi, którego nagie skalne płaszczyzny tworzyły urwiste uskoki i krawędzie. 107 Kimura stał na plaży, zadzierając wysoko głowę. Z bliska góra wyglądała nie mniej groźnie niż z morza. Było tak, jak się spodziewał. Najpierw trzeba będzie przetransportować materiał przez rafę na ten maleńki paseczek plaży, a potem w górę, po urwistym zboczu — to graniczyło z czymś niewykonalnym