Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Przeszłaś do następnej klasy? - Przeszłam, ale mam poprawkę - odpowiedziałam z ociąganiem. - Z matematyki? - Tak. - Ja ci pomogę przez te parę dni - powiedział nachylając się, żeby zerwać wyblakły bławatek. Mijało nas dwoje bosych dzieciaków z workiem szyszek na plecach. Piotruś coś do nich zagadał i wyciągnął z kieszeni moją tabliczkę czekolady. Przełamał na dwie części i podał zaskoczonym dzieciakom. Patrzyły na niego zdumionym, pełnym niedowierzania wzrokiem. Odsunęły się przezornie na bok i dopiero z tej odległości chwyciły trwożnie czekoladę i zaczęły szybko uciekać gubiąc po drodze szyszki. Piotruś patrzył za nimi swoim zielonym, jasnym wzrokiem. - Biedne dzieci... - Dlaczego biedne? Po prostu głupie! - Biedne, bo ledwie odrosły od ziemi, a już nie mają zaufania do ludzi. Myślały pewnie, że im odbiorę czekoladę. Nie umiałam nic na to odpowiedzieć. Piotruś jednak wydał mi się nagle bardzo dorosły i mądry. Popatrzyłam na niego z szacunkiem i po raz pierwszy uśmiechnęłam się przyjaźnie. - Oczy masz jak bukieciki fiołków... - zdążył mi szepnąć, gdy siadaliśmy do obiadu, i więcej na mnie nie spojrzał. Matka miała wyniosły, trochę ironiczny wyraz twarzy, który mnie drażnił i odbierał apetyt. Od razu wiedziałam, że Piotruś nigdy nie pozyska jej względów. Ojciec natomiast był bardziej niż zwykle gościnny i rozmowny. Piotruś nie zwracając zupełnie na mnie uwagi rozwodził się szeroko i z entuzjazmem nad swoją przyszłą karierą zawodowego oficera. Od jesieni szedł do lotnictwa, o którym marzył w ciągu ostatniego roku przy pracy w biurze, i tłumaczył ojcu, jak wyglądają badania lekarskie i przez ile trzeba przejść komisji, żeby się dostać do szkoły. Patrząc ukradkiem na niego przypomniałam sobie te "bukieciki fiołków". Wreszcie moje oczy miały określoną barwę. Były fiołkowe! Dotychczas nikt nie potrafił powiedzieć, jakiego są właściwie koloru. Matka twierdziła, że to zależy od pogody, a ja wahałam się między granatowym a burym. Dopiero Piotruś potrafił skonkretyzować barwę. Byłam uszczęśliwiona. Powtórzyłam w myśli kilkakrotnie: "dziewczyna o fiołkowych oczach". To brzmiało przecież prawie tak pięknie i tajemniczo, jak "Armand, kochanek półdziewicy". Był to tytuł książki, której niestety nigdy nie udało mi się zdobyć. - No, a protekcję pan ma? - zapytał ojciec rzeczowo, nakładając sobie drugą porcję pierogów z serem. - Nie mam i nigdy nie chciałbym z takich rzeczy korzystać - odpowiedział porywczo Piotruś i wyprostował się w krześle. - No, to daleko pan nie zajedzie. Wszędzie trzeba mieć plecy, jeśli się nosi spodnie. Gdyby pan nosił spódnicę, byłoby panu do tego co innego potrzebne. Matka zaczęła kaszleć i piorunować ojca wzrokiem. Piotrusiowi coś jakby cień rumieńca przebiegł przez opaloną twarz, a ja nie zorientowawszy się, o co chodzi, zaczęłam gwałtownie dopytywać się ojca o wyjaśnienia. Przy malinowym kisielu Piotruś oświadczył ojcu, że postanowił podciągnąć mnie w matematyce, ale wymaga ode mnie dwu godzin dziennie solidnej pracy i ojciec ma tego dopilnować. Matce powiedział, że jestem uparta i że zapewne wymagam twardej ręki, na co moja matka podniosła brwi wysoko i przez chwilę trzepotała bezradnie rzęsami. Później zaśmiała się i podsuwając Piotrusiowi salaterkę z kisielem powiedziała: - Ona ma charakter. Tutaj nic się siłą nie zwojuje. Wieczorem. gdy Piotruś poszedł spać do stodoły na siano, jeszcze długo w noc prowadzili rodzice ze sobą stłumionym głosem rozmowę w ciemności. Przez uchylone okno nawiewał zapach więdnących, na wpół zdziczałych róż i owocujących sadów. Gdzieś w szparze pod podłogą cykał uparcie świerszcz. Leżałam w szorstkiej, lnianej pościeli patrząc szeroko otwartymi oczyma w jasny brzeg księżyca. Myślałam o swoich fiołkowych oczach. - Przyjemny chłopak - zaczął ojciec wiercąc się na skrzypiącym łóżku. - Niegłupi i zdaje się porządny. - Ot, takie nie wiadomo co! - odburknęła matka