Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Jakąż można by bowiem dać odpowiedź? Stała w tym pokoju, w tym pokoju coś się jej stało i zmarła. A teraz nie ma jej. Plutonowy rzucił się kilkanaście kroków, szarpnął drzwi do sali sekcyjnej, zapalił światło. Nie ma! Sierżant pobiegł do drzwi, prowadzących do kostnicy, zajrzał — nie ma! Prokurator ochłonął. Po szalonych ruchach Kowalika i Ogórka zmiarkował, że coś się istotnie stało, że nie idzie tu o pomyłkę, lecz o coś, czego żadną miarą nie mógł na razie zrozumieć. Oni również. Wreszcie wszyscy stanęli i spojrzeli osłupiali na siebie. Nie ma! Zaczęli szukać jeszcze raz, dokładniej, spokojniej, pedantycznie, jakkolwiek więcej z poczucia obowiązku niż z rozsądku, bo co tu dużo gadać: postument nie igła, a pokój nie jest stogiem siana. Uczynili jednak słusznie, bo rozległ się nagle kobiecy pisk wydzierający się z pagórkowatego sierżanta. — Aha — szepnął plutonowy domyślnie — Kowalik się zdziwił, pewnie coś zobaczył. Znaleźli go w kostnicy nachylonego nad cementową podłogą. W samym rogu leżała porzucona głowa Hugona. Lecz postument, precyzyjny mechanizm zastępujący płuca, serce i krwiobieg znikł bez śladu. Zbadali jeszcze raz wszystko, po czym, spoceni z wysiłku, a jeszcze bardziej z emocji, wrócili do gabinetu, zostawiając za sobą ciemności i głuchą ciszę. Prokurator westchnął głęboko i począł wędrować od rogu do rogu z dłońmi z tyłu splecionymi i opuszczoną głową. Obaj milicjanci stali z boku, w postawie symbolizującej szacunek i zrozumienie oraz — oczywiście — oczekiwanie. Nieustanny szum deszczu na szybach przemienił się, w kłującej ciszy, w rodzaj syczenia: jakby ukryty gdzieś blisko tajemniczy wąż obserwował z ukontentowaniem tych bezsilnych ludzi. Ale węża nie było, natomiast był tu gdzieś przestępca. Głowa Hugona nie żyje. Czy zmarła naturalną śmiercią, czy została zamordowana? Ledwo zdążył przyjechać na miejsce, a tu już i postumentu brak. Zginął bezcennej wartości aparat naukowy. Jakoś to jedno z drugim nie pasuje! Co to znaczy? Westchnął raz jeszcze i wyprostował się, a ściśnięte dłonie aż zachrzęściły i zbielały niemal do kostek. — No — powiedział głośno w przestrzeń — w każdym razie widzę, przyjacielu, że śpieszysz się ogromnie. — Sierżancie, zwolnijcie zmobilizowanych milicjantów, nie będą już potrzebni, nie ma co zabijać i nie ma już nic do skradzenia, więc nasz przyjaciel czy też nasi przyjaciele nie zjawią się więcej. Ale przedtem macie wszyscy wraz z woźnymi przetrząsnąć cały Zakład od góry do dołu, może jednak ten postument ukryto tu gdzieś; ponadto sprowadźcie mi zaraz dozorcę. Po chwili wiedział już, że od dozorcy nic się nie dowie. Przestraszony opiekun nieruchomości dawał odpowiedzi jasne i ścisłe. — Czy dyżuruje pan przy bramie? — Nie. — Czy ma pan z mieszkania jakieś okno na bramę? — Mam, ale wieczorami jest zasłonięte storą, aby mi nikt do mieszkania nie zaglądał. — Czy drugie, główne wejście jest stale otwarte? — Tak, dopóty, dopóki czynny jest Zakład. — A więc można tu wchodzić i wychodzić niepostrzeżenie? — Można. — A z jakimś ciężarem? — Byle się zmieścił w furcie i nie trzeba było otwierać całej bramy, jak się to na przykład robi, gdy zwożą nieboszczyków, to też można. — Czy mieszkają tu jacyś ludzie? — Mieszkają i nawet jest ich sporo; są to pracownicy Zakładu: niższy personel, ale też i niektórzy lekarze. — Plutonowy — rozkazał Lorek — zarządzam natychmiastową rewizję tych mieszkań. — Rozkaz, panie prokuratorze! — Wyszedł. Dozorca pochylił się nieznacznie i spytał: — Czy mogę coś powiedzieć od siebie? — Oczywiście, proszę bardzo. — Myślę, panie prokuratorze, że tu w ten sposób nic pan nie znajdzie. Każdy mógł wejść i każdy mógł wyjść, kiedy chciał, ale żeby potrafił niepostrzeżenie dostać się do preparatorium i zabić głowę, w to nie wierzę. To musiał być ktoś z tutejszych, z naszych profesorów! — Co to jest preparatorium? — spytał Lorek. — A to ten pokój, w którym postawiliśmy ten filarek z głową; tak się nazywa, bo przechowuje się tam preparaty Zakładu. Jak nam przywieźli ją, to zdenerwowałem się ogromnie… taka rzecz… żywa głowa z maszyną zamiast ciała… rozumie pan prokurator… gdy zapytali, gdzie to zanieść, to jakoś mi się wyrwało, że do preparatorium… niby że i ta głowa — choć żywa — też przecież preparat. Pan doktor złościł się trochę i chciał ją przenieść… — Jaki doktor? — Ano doktor Prokasz… — Aha, proszę dalej. — …ale potem znów wybuchła historia z panem rektorem, jak się otruł, nikt już nie myślał o przenoszeniu głowy. — Dziękuję — rzekł Lorek — ale ja wezwałem pana nie w związku z głową. — Nie w związku z głową? — Zdumiał się ogromnie. — A co się stało? Co nowego? — Ktoś ukradł tę maszynę, postument. — Ukradł filarek? — Tak, i to niedawno, w ciągu ostatniej godziny; od chwili gdy sierżant zadzwonił do mnie, do mojego przyjścia nie upłynęło więcej. Zatem ktoś to uczynił niedawno. — Ukradł postument? Niemożliwe — dziwił się ciągle dozorca i niewątpliwy wyraz zaskoczenia odmalował się na jego pooranej głębokimi bruzdami twarzy. — Czy nic pan nie słyszał i nie widział? — Nie, nic. — Czy mógłby kto inny coś zauważyć? — Chyba ktoś z mieszkańców, jeśli akurat przechodził, bo tu ulica o tej porze odludna, a zwłaszcza w niedzielę; można by cały skarbiec wynieść. — Zastanowił się. — Ale coś mi się widzi, że na rękach tego nie wyniósł. Za ciężkie. — Oczywiście, dlatego pytałem, czy nic pan nie słyszał. Może warkot samochodu? — Nie, co to, to nie, samochodu na pewno nie było — poświadczył z przekonaniem. — Musiano jednak wynosić koło pana mieszkania, przez furtką, boć cała posesja otoczona jest wysokim murem, a na nim tkwi jeszcze wysoka krata; tylko furtką mógł się prześliznąć. — I ja tak myślę