Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Legitymował się nienagannym przebiegiem służby i po sukcesach w CIA przeszedł do pracy dla Henry'ego Tennisona. Po śmierci Henry'ego Meredith po prostu odziedziczyła go. Wydatny nos, zielone oczy, kwadratowa twarz — jednym słowem: skarb. Udaremnił próbę porwania Blake'a. A kiedy towarzyszył Meredith, nikt nie zakłócał jej spokoju. Nie musiał prosić o coroczną pod- wyżkę; dostawał ją automatycznie. W życiu prywatnym Meredith zajmował miejsce zaraz po Blake'u. — Czas spać, proszę pana — powiedział Smith do Blake'a, zachowując powagę. — W tył zwrot! — Tak jest! — Zasalutował roześmiany Blake i podbiegł do wielkiego mężczyzny, żeby ten wziął go na barana. — Przygotuję go do snu, Kip — oznajmił Smith. Zmrużył oczy. — Nie powinnaś jechać. Powinnaś poleżeć jeszcze z tydzień. — Nie bój się — odparła cicho i uśmiechnęła się. — Nic mi nie jest. Muszę zrobić coś z dobytkiem cioci Mary, sam wiesz. I nadarza się świetna okazja poczynienia rekonesansu w szeregach naszych przeciwników. — Czego? — spytał Blake. — Nieważne — odrzekła. Wspięła się na palce i pocałowała zaróżowiony policzek synka. — Spij dobrze, mój chłopczyku. Zaraz przyjdę cię ułożyć do snu. — Pan Smith opowie mi o Wietnamie! — stwierdził podekscytowany Blake. Meredith skrzywiła się. Opowieści o wojnie w Wietnamie nie wydawały się najodpowiedniejszymi bajkami na dobranoc, lecz nie miała serca psuć chłopcu przyjemności. — Chciałbym znów usłyszeć historię o wężu. Meredith spojrzała na Blake'a ze zmarszczonymi brwiami. — O czym? — O wężu. Pan Smith uczy mnie wszystkiego o zwierzętach i roślinności Wietnamu — wyjaśnił. Oblała się rumieńcem. Nie spodziewała się, że tak wyglądają te opowieści. Pan Smith spostrzegł jej rumieniec i niemal się uśmiechnął. — Głupio ci teraz, co? — odezwał się z satysfakcją. — Przyjemnie tak oskarżać niewinnych ludzi? — Nie jesteś taki niewinny — odparła. — W paru sprawach jestem niewinny — podjął dyskusję. — Do nikogo nie strzelałem dwa razy. Podniosła wzrok na sufit. — Mój osobisty goryl okazał się osobą świętą. — Trzymaj tak dalej, a wrócę na rządową posadę — zapewnił. — Tam przynajmniej traktują ludzi przyzwoicie. — Założę się, że nie kupią ci pantofli z koźlej skóry i luksusowego samochodu — oświadczyła wyniośle. — Cóż, raczej nie. — Nie dadzą ci też trzytygodniowego płatnego urlopu, z opłaconym hotelem i carte blanche w każdej restauracji — ciągnęła. — Cóż... — I nie uścisną cię tak jak ja! — krzyknął Blake i z całej siły objął pana Smitha za szyję. Pan Smith zachichotał i odwzajemnił uścisk. — Tu mnie masz — przyznał. — Nikt w CIA mnie nie ściskał. — Widzisz? — spytała zadowolona z siebie Meredith. — Nie masz odwrotu i nawet nie wiesz o tym. — Och, wiem — powiedział. — Chciałem tylko zobaczyć, jak się złościsz. — Poczekaj no tylko! — Pogroziła mu palcem. — Pora na nas, Blake — oznajmił pan Smith i z chłopcem na rękach skierował się do drzwi. Meredith pohamowała uśmiech i wróciła do pakowania. Dwa dni później przyjechała autobusem do Billings. Mogła właściwie przylecieć samolotem, lecz fakt, że byłoby ją na to stać, wzbudziłby podejrzenia. Autobus był znacznie tańszy, a poza tym dworzec znajdował się tuż koło biura Harden Properties, spółki akcyjnej. Czekała na bagaż. Miała rozpuszczone włosy, dżinsy, podkoszulek i spraną kurtkę drelichową, a na nogach znoszone buty, w których zwykle wracała po pracy do domu. Nie zrobiła makijażu. Bardzo przypominała wyglądem dziewczynę sprzed sześciu lat, która wyjechała autobusem z Billings. Teraz jednak kryła inną tajemnicę i nie zamierzała zdradzać jej przedwcześnie. W biurowcu przylegającym do budynku dworca mężczyzna siedzący przy biurku zauważył wysiadających pasażerów. Wstał z obrotowego krzesła i podszedł do okna. W pociemniałych oczach malował się niepokój. — Panie Harden? — O co chodzi, Millie? — spytał nie odwracając się. — Dyktował pan list... Zmusił się do odwrócenia głowy. Z pewnością nie, pomyślał. To nie mogła być ona. Po tylu latach? Wiele razy zdarzało się już, że widział w tłumie jej twarz, a kiedy podchodził, odkrywał własny błąd. Tym razem jednak czuł, że to Meredith. Serce zabiło mu szalonym rytmem, tak jak kiedyś, gdy czuł jej bliskość. Po raz pierwszy od sześciu lat poczuł, że żyje. Usiadł z takim impetem, że nawet znająca go od lat sekretarka spojrzała zdumiona. Miał trzydzieści cztery lata i wysoką, sprężystą sylwetkę, lecz pociągła, mocno opalona twarz wydawała się czasami starsza niż jej właściciel. Wokół oczu pojawiły się bruzdy, a w bujnych włosach srebrne nitki. Wyglądał bardzo elegancko jak na człowieka zajmującego się kupnem i sprzedażą ziemi, który w dodatku ma własne ranczo i wiele czasu poświęca koniom i bydłu. — Odłóż list — polecił gwałtownie. — Znajdź adres Mary Kruk. Jej mąż należał do plemienia Crow. John Kroczący Kruk, ale w książce telefonicznej będzie pod Kruk. Przeprowadzili się do miasta dwa lub trzy lata temu. — Dobrze, proszę pana. — I Millie wyszła poszukać adresu