Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Dostał się więc z niechęcią na mój teren i rozumiejąc, że jest tam ode mnie słabszy, umiał się do tego przyznać w taki sposób, że właściwie to ja, razem z moją matematyką, byłem ośmieszany. Czy powiedziałam już, że Baloyne przedstawiał postać renesansową? Lubiłem jego irytujący dom, w którym zawsze tylu było ludzi, że w cztery oczy porozmawiać z gospodarzem, dawało się nie wcześniej niż około północy. To, co powiedziałem dotychczas, odnosi się do fortyfikacji, jakimi Baloyne otoczył swoją osobowość, lecz nie do niej samej. Trzeba specjalnej hipotezy, by domyślić się tego, co trwa intra muros. Przypuszczam, że lęk. Nie wiem, czego się obawiał - może siebie. Musiał mieć bardzo wiele do ukrywania - skoro takim wypracowanym otoczył się hałasem, tyle miał wciąż koncepcji, projektów i w tak zbędne wdawał się sprawy jako członek niezliczonych stowarzyszeń, konwersatoriów, zawodowy niejako odpowiadacz na ankiety uczone i rozpisywane wśród uczonych, umyślnie obciążał się ponad miarę, ponieważ dzięki temu nie musiał z samym sobą przestawać: nigdy nie starczyło mu na to czasu. Załatwiał tedy problemy innych, ,a tak doskonale orientował się w ludziach, że łatwo stąd było o wniosek, jakoby doskonale orientował się też w sobie. Chyba fałszywy. W ciągu lat zadał sobie tyle różnych przymusów, aż zeskorupiał w ową zewnętrzną, powszechnie wido-m3 jego naturę :- uniwersalnego aktywisty rozumu. Był więc Syzyfem z wyboru; ogrom jego wysiłków .kamuflował wszelką ich niewydarzoność, jeśli bowiem sam układał reguły i prawa działań, nikt nie mógł do końca i na pewno wiedzieć, czy urzeczywistnią wszystko, co sobie postanowił, czy się czasem nie potyka. Tym bardziej że chętnie klęskami swoimi się chełpił, podkreślał małość własnego intelektu, ale w cudzysłowie ostentacji. Odznaczał się specyficzną przenikliwością bogato obdarowanych, którzy potrafią ująć każdy, nawet obcy sobie problem od razu od właściwej strony - jakby odruchowo. Był tak pyszny, że stale przymuszał się - jak gdyby w zabawie - do pokory, i tak niespokojny, że nieustannie od nowa musiał się wykazywać, potwierdzać swoją wartość, jednocześnie jej zaprzeczając. Jego gabinet pracy był jakby projekcją jego ducha; wszystko tam było gargantuiczne: komody, biurko, w dzbanie koktajlowym można było cielę utopić; od wielkich okien ku ścianom rozpościerało się jedno biblioteczne pobojowisko. Widać potrzebował tego napierającego zewsząd chaosu nawet korespondencyjnego. Mówię tak o moim przyjacielu i tak mu się narażam, bo nie inaczej mówiłem poprzednio o sobie: nie wiem, co w ludziach Projektu zadecydowało o jego ostatecznym losie: Niejako na wszelki wypadek i z myślą o przyszłości dalszej przedstawiam więc także i takie części, których sam nie potrafię złożyć x w żadną całość - może uda się to kiedyś komu innemu. Jak o zakochany w historii i zapatrzony w nią Baloyne wjeżdżał w czasy nadchodzące niejako tyłem; nowożytność miał za niszczycielkę wartości, a technologie za instrumenty szatana. Jeśli przesadzam, to nieznacznie tylko. Był przekonany o tym, że kulminacja ludzkości nastąpiła już dość dawno temu, może w renesansie, i rozpoczął się długi, potęgujący szybkość zjazd w dół. Jakkolwiek był renesansowym homo animatus i homo sciens, lubował się w kontaktach z ludźmi, których zaliczam do najmniej interesujących, chociaż najgroźniejszych dla naszego rodzaju, mianowicie z politykami. O karierze "politycznej nie marzył, a jeśli tak, ukrył to nawet przede mną. Ale wszelkich kandydatów na stanowiska gubernatorskie, ich małżonki, aspirantów do krzesła kongresowego lub już "gotowych" kongresmenów, razem z siwowłosymi, i sklerotycznymi senatorami, oraz owych mieszańców, co są tylko pół- lub ćwierćpolitykierami i zajmują stanowiska osłonięte mgłą (ale mgłą w najlepszym gatunku), można było u niego zastać niezwykle często