Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Oby to w miarę szybko nie okazało się za późno - w głosie pilota dawało się wyczuć wyraźne podenerwowanie. Intruder Jake'a zszedł poniżej chmur na wysokości 80 metrów. Grafton oderwał wzrok od przyrządów pokładowych. Brzytwa włączył dmuchawę, która miała usuwać krople deszczu z wiatrochronu. Jake dostrzegł, że Piłka przesuwa się miarowo w górę i w dół między zielonymi światełkami po obu jej stronach. Cykl odchyleń spowodowany kołysaniem lotniskowca wynosił mniej więcej 8 sekund. Pas startowy był już przed nimi. Światełka pozycyjne śmignęły pod nosem samolotu, Piłka raptownie zaczęła wznosić się do góry, dając tym samym znak, że albo samolot ma zbyt mały kąt podejścia, albo że pokład zapadł się w tym momencie. Jake zmniejszył ciąg, przesunął lekko drążek do przodu, a następnie dodając ponownie mocy, cofnął go do tyłu. Było to niezgodne z jakimikolwiek zasadami pilotażu przedstawionymi w instrukcji - w potocznym języku nazywano to „spadnięciem na pokład". Była to wszakże jedyna skuteczna metoda wylądowania na pokładzie, gdy trzeba było za wszelką cenę wylądować. Koła podwozia głównego walnęły w pokład z potężnym odgłosem, a teleskop przedniej goleni ugiął się prawie o metr. Amortyzatory olejowe podwozia głównego zdały jednak egzamin. Silniki, pracując na pełnej mocy, wytworzyły ciąg wsteczny, który mocno szarpnął obu mężczyznami, aż uprząż wpiła im się w ramiona. - Jasna cholera - jęknął Brzytwa. - Jak ja tego nienawidzę! Oficer pokładowy podprowadził samolot tuż do nadbudówki. Gdy ten stanął, jeden z szefów obsługi technicznej dywizjonu spuścił drabinkę pilota, otworzył z dołu kabinę, po czym wspiął się na górę. Jake uchylił nieco hełm, odsłaniając lewe ucho, by mógł usłyszeć słowa mechanika. - Napełnimy wewnętrzne zbiorniki i wystrzelimy was ponownie! - wrzasnął szef personelu pokładowego, próbując przekrzyczeć szum silników. - Rezerwowa cysterna uziemiona. Ta jest jedyną sprawną maszyną, jaką w tej chwili dysponujemy. - „Uziemiona" znaczyło, że samolot miał mechaniczne usterki, które trzeba było najpierw usunąć, zanim ponownie będzie mógł wystartować. Gdy to mówił, do otworu wlewu paliwa podszedł marynarz w fioletowej kamizelce i umieścił w nim gumowego węża. Jake rozhermetyzował baki, a następnie uniósł kciuki do góry. - Startujemy po raz drugi - zakomunikował Brzytwie przez interkom. - Druga cysterna poszła na razie w odstawkę. - A niech to szlag. Dlaczego mamy lecieć po raz drugi? Nie mają już innej załogi? Ściągnij tu szefa i powiedz mu, żeby ktoś inny poprowadził to bydlę. To robota Kowboja - chce się odegrać za to, że objechałem go w szatni. - Przecież dopiero co wylądował, więc nie miałby na to czasu, Brzytwa. - Gdy tylko trafia się jakaś parszywa pogoda, to zaraz ja latam tam i z powrotem, jak jakieś zwariowane jo-jo. Zawsze tak jest. Może znalazłby się w końcu ktoś, kto też zakosztowałby tej przyjemności. - Jake nie słuchał już bombardiera, który nadal narzekał przez interkom. Ponowne napełnienie baków zabrało pięć minut. W tym czasie niesprawna cysterna zdołała wylądować, natomiast Dyliżans 203 po raz kolejny przesmarował wśród snopu iskier, gdy końcówka haka bezsilnie tarła po stalowym pokładzie. Prawdopodobnie w tej chwili szef kontroli lotów rozważał możliwość postawienia specjalnej zapory, czyli rozpostarcia ogromnej nylonowej siatki, którą montowano na specjalnych wspornikach, tuż za ostatnią liną hamującą. Mogła ona zatrzymać maszynę na pokładzie, nie czyniąc jej zbyt wielkiej szkody. W tym wypadku pilot musiałby dotknąć pokładu jeszcze przed zaporą, w przeciwnym razie cała operacja mogła się zakończyć fatalnie. Szef kontroli lotów pewnie zastanawiał się właśnie wraz z oficerem operacyjnym dywizjonu nad wszystkimi za i przeciw. Jake spojrzał w kierunku miejsca, które przyjęło się określać mianem „tronu", znajdującego się w przeszklonym pomieszczeniu w górnej części nadbudówki. Rad był, iż sam nie musiał podejmować tak odpowiedzialnej decyzji. - Szkoda, że zapora jest uszkodzona - odezwał się niespodziewanie Brzytwa. Jake poczuł się nieswojo. Tę informację na pewno podali podczas odprawy, musiał więc ją przeoczyć. Cholera! Rzeczywiście nie był tej nocy w najlepszej formie. A poza tym, dał Sammy'emu paliwo, nie powiadamiając o tym okrętu. Brzytwa chyba miał jednak rację - tej nocy nie powinien lecieć. Po zatankowaniu paliwa i zamknięciu kabiny, samolot-cysterna ruszył ku katapulcie. Tym razem mieli być wystrzeleni ze śródokręcia, obie katapulty dziobowe były bowiem zajęte przez inne maszyny. Podczas gdy kołowali, Dyliżans 203 ponownie wychylił się z deszczu i mgły, lecz tym razem pilot od razu, nim jeszcze koła dotknęły pokładu, zorientował się, że nie ma szans na pomyślne wylądowanie. Od razu więc zwiększył ciąg, wznosząc się w górę. Personel pokładowy podprowadził Graftona do katapulty numer trzy na śródokręciu. Oficer katapultowy, w skrócie Kat polecił usunąć z niej pokrywę zabezpieczającą, przygotowując ją do działania. Pilot rozłożył skrzydła Intrudera, wysunął klapy, ustawił odpowiednio lotki i stanął tuż przy katapulcie. Dwadzieścia sekund później ponownie wzbijał się w powietrze. Jake zapytał przez radio: - Dwa Zero Trzy, ile masz jeszcze paliwa? - 750 kilogramów - nadeszła odpowiedź. - Okay, posłuchaj. Nie masz go dość, by wznieść się ponad poziom chmur, więc spotkam się z tobą poniżej podstawy... jeśli rzecz jasna i tym razem przesmarujesz. Leć na pułapie 75 metrów, tuż pod chmurami, z wysuniętym podwoziem i wychylonymi klapami. Podejdę do ciebie. Gdzie jesteś w tej chwili? Pilot F-4 podał mu swoją pozycję: pułap 400 metrów, w odległości 12 kilometrów. Jake wzniósł się na pułap 500 metrów i skierował z wiatrem, w przeciwnym kierunku niż ten, w którym podążał okręt. Zgłosił się oficer operacji powietrznych. - Dwa Zero Trzy, jeśli i tym razem ci się nie uda, i nie zdołasz się także podłączyć do cysterny, wyjdziesz na 1.500 metrów i katapultujcie się. Anioł wyłowi was. Zrozumiałeś? - Dwa Zero Trzy, przyjąłem. - Czy mieli zresztą jakiś inny wybór? - Żebyście się tylko podczas tankowania nie wpakowali w wodę. Jake przysłuchiwał się tej wymianie zdań w milczeniu. Żaden z tych facetów nie był przecież samobójcą, a życie mogli stracić choćby przez głupi przypadek. Na przykład zaplątać się w linki spadochronu i utonąć, zanim zdołałby ich odnaleźć helikopter ratunkowy