Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Długo je liczyłam. Muszę powiedzieć, że od kilku tygodni za moje rachowanie zabrała się mamusia. Jej zdaniem to wstyd, żeby taka dziewczynka umiała liczyć tylko do sześciu. I teraz potrafię już rachować do stu. Z tego liczenia wyszło mi, że mam 80 groszy po groszu, 75 pieniążków po 10 groszy, 22 pieniążki po 20 grosze i 15 pieniążków po 50 groszy. Ile to by było, po zliczeniu wszystkich pieniążków, nie potrafiłam jeszcze porachować, ale chyba nie za dużo. Pewnie by wystarczyło do kupienia dwóch zabawkowych koników w sklepie cioci Irenki, ale na wykupienie Kasztanki i Maćka, zwłaszcza bez dziadkowego wsparcia - na pewno nie. 152 Siedziałam nad kupką pieniążków zdruzgotana i bezradna. Już mi się nawet zbierało na płacz. Na szczęście w mojej głowie narodził się jeden z tych pomysłów, które każą dorosłym przygotowywać się na najgorsze. I już wiedziałam, że nie poddam się bez walki. Natychmiast odnalazłam tatę i wzięłam go na spytki. - Tatusiu, weźmiesz mnie do tej Lubawy? - poprosiłam podstępnie. Wcale nie miałam ochoty jechać do Lubawy. Zresztą dziadek nigdy by mi nie darował, gdybym to ja, jak ostatnia zdrajczyni, sprzedała nasze konie. - No co ty, dziecko? Przecież na targ jedzie się bardzo wcześnie - odpowiedział. Zdaniem taty, był to wystarczający powód, dla którego nie powinnam była jechać do Lubawy. - Mogę wstać jeszcze wcześniej niż wcześnie, te pół godziny mnie nie zbawi - zapewniałam. - Normalnie to, jak wiesz, budzę się o już dziewiątej... - Ho, ho, ładne mi „już". O dziewiątej, to, moja droga, w Lubawie kończy się handel - tłumaczył tatuś. - Muszę być na targu najpóźniej o siódmej. Z domu wyjadę skoro świt. Jeśli tatuś chce wyjechać skoro świt, było oczywiste, że muszę wstać przed świtem. Zęby uratować konie, postanowiłam, że zostanę koniokradem. Nie takim na całe życie, lecz na kilka godzin. Po dziewiątej zwrócę konie i przestanę być tym okropnym koniokradem. Ale tatuś nie będzie już miał po co jechać do Lubawy. Nie wiedziałam tylko, jak mam obudzić się przed świtem. Gdybyż można było jakoś dogadać się z Filomeną, co do nocnego budzenia. Ale gąski w nocy śpią w najlepsze. Ani im w głowie budzenie kogokolwiek. Owszem, mógłby mnie obu- 153 dzić dziadek, ale on zaraz by chciał wiedzieć, po co wstaję w środku nocy. Bałem się, że z powodu głupiego budzenia, dokładnie obmyślany plan koniokradztwa może się zawalić. Na szczęście przypomniałem sobie, że dziadek w środku nocy wstaje -jak to on określa - za potrzebą. Normalnie to dziadkowego wstawania za potrzebą nie słyszę. Ale jeśli w nocy dziadek potknie się o ustawione przed jego łóżkiem różne klamoty, narobi tyle hałasu, że nie będę miała żadnego problemu z obudzeniem się. Nadszedł wieczór. Cierpliwie czekałam, aż dziadek uśnie. Wreszcie usłyszałam pierwsze chrapnięcia. Prędziutko rozstawiłam różne garnki i talerze na drodze dziadkowego chodzenia za potrzebą. Potem także położyłam się spać. W nocy wyrwał mnie ze snu straszny hałas. Nie wiedziałam, co się dzieje. Zrozumiałam, słysząc szpetne przekleństwa. Ale nic, nadal leżałam cichuteńka jak trusia. Po chwili dziadek wrócił. Nie wiem, czy zdążył przyłożyć głowę do poduszki, jak znów zaczął chrapać. Szybciutko ubrałam się, co w ciemności, okazało się, nie jest wcale łatwe, ^fychodząc, nie zapomniałam ułożyć kołdry w ten sposób, żeby wyglądało, jakbym spała pod nią w najlepsze. Potem wszystko szło jak z płatka. Bez problemów wyprowadziłam Kasztankę i Maćka. Związałam postronkiem kanta-ry i podprowadziłam konie do beczki, stojącej nie opodal stajni. Wdrapałam się najpierw na beczkę, a potem to tylko hyc i już znalazłam się na grzbiecie Maćka. W jakiejś dobranocce widziałam, że prawdziwy koniokrad owija kopyta końskie szmatami, żeby konie stąpały bezszele- 154 stnie. Ale ja wiedziałam, że Kasztanka i Maciek zrobią wszystko, o co je poproszę. Siedząc na Maćku szepnęłam więc: „No, koniki, ciii, ciiichuuuteeeńko". I one ruszyły naprawdę cichutko. Jedyne, co mamusia i tatuś mogliby usłyszeć, to bicie mojego serca, które waliło w piersi jak szalone. Siedząc wczoraj na strychu za skrzynią na zboże pomyślałam, że do ukrycia koni najbardziej nadaje się las. Teraz jednak okazało się, że to, do czego nadaje się las za dnia, nie za bardzo nadaje się w nocy. A kiedy jeszcze sobie przypomniałam, co o naszym lesie opowiadał Błażejek, za żadne skarby nie chciałam jechać do lasu - wolałabym już ukryć się na cmentarzu... Błażejek z całym przekonaniem twierdził, że w tym lesie, co jest między Reszkami a Lipowem, straszy. Nie, nie żaden duch. Gdybyż to był tylko duch! Straszy Ślepy Tak nazywają tego, co straszy. - On nie tylko straszy. Przede wszystkim napada - opowiadał Błażejek. - Nazywają go Ślepy, bo ma tylko jedno oko -podawał bliższe informacje, żebym nie myślała, że on tego rozbójnika ot tak sobie wymyślił. - E tam - wątpiłam w to, że napada. - Widziałeś kogoś takiego, na kogo napadł Ślepy? - Możesz mi wierzyć, ktoś taki, na kogo napadł Ślepy, nie jest już do oglądania. On napadniętych zabija. Zabija całkiem na śmierć. Wtedy jakoś nie potrafiłam uwierzyć w to, że zabija, do tego całkiem na śmierć. Ale teraz zrozumiałam, że inaczej wierzy się w dzień, a inaczej w nocy. I już wiedziałam, że za żadne skarby nie pojadę do lasu. Jedynym miejscem, do którego mogłam jechać, była Bląbe- 155 ra. Pomyślałam, że w dole wykopanym przez kopaczy żwiru ukryję konie nie gorzej niż w lesie. Bez problemów, nie zauważona przez nikogo, przejechałam przez opustoszałą, uśpioną wieś. Potem skręciłam w prawo, ku Bląberze. Dno wykopu znakomicie nadawało się do ukrycia koni -porastała je smakowita trawa. Konie od razu zabrały się do skubania. Ułożyłam się na skarpie, żeby mieć oko na najbliższą okolicę. Ani się spostrzegłam, jak przestałam mieć oko na cokolwiek. Ocknęłam się, gdy słońce stało już dość wysoko na niebie. Przemarznięta, drżałam jak liść osiki