Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Pewnie bał się, że mógłbym się nie zgodzić albo, co gorsza, donieść. Dopiero gdy się upewnił, że raczej jestem swój chłop, zaryzykował: Posłuchamy „Głosu Ameryki”, co? W rezultacie do naszego cowieczornego rytuału należało odsłuchanie dzienników radiowych – prorządowego i antyrządowego. Prócz tego radio było tabu: używał go jedynie do odsłuchania audycji szkolnych, na muzykę lub słuchowisk nie pozwalał w obawie, że bateria zbyt szybko się wyczerpie, a po nową trzeba by jechać aż do Elbląga lub do Nowego Dworu. Inny zabawny moment wynikł ze studium programów nauczania dla „szkoły sześcioklasowej o dwóch nauczycielach”. Otóż dopiero po moim przyjeździe pan Janek spostrzegł, że w łączonych klasach piątej i szóstej powinny być w tygodniu dwie godziny nauki języka obcego. Bardzo strapiony podniósł na mnie spojrzenie: Pan zna jakieś języki? Bo ja nie znam. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że uczyłem się sześć lat francuskiego i od biedy mógłbym uczyć obie klasy początków tego języka, oraz że z lat okupacji pamiętam trochę niemieckiego. Na niemiecki zareagował alergicznie: – Mowy nie ma, to nasz odwieczny wróg! A rosyjskiego pan nie zna? Nie znałem. – Szkoda, najbezpieczniejszy byłby rosyjski. Stanęło na tym, że w klasach piątej i szóstej będę uczył języka francuskiego. Coś mi się zdaje, że w roku 1951 Solnica była jedyną nisko zorganizowaną szkołą podstawową na ziemiach odzyskanych, w której uczono tego języka. I to bez podręcznika, jedynie w oparciu o ogólne wskazówki programu. Uczennice i uczniowie potraktowali te zajęcia jako zabawę. La fenetre. Le plafon. Je suis. Nous sommes. Voila, le plafon. Nasza solnicka młodzież wiejska pochodziła z powojennej migracji, z wschodnich kresów, z „akcji W”, z przeludnionych obszarów wiejskich Polski centralnej, może nie wiedziała nawet, że poza językiem domowym istnieją na świecie jakieś inne jeszcze języki. Paroksyzmy śmiechu wywoływały nie tylko słówka, ale także nacisk, jaki kładłem na melodię i wymowę. Zabawa była przednia. Raz w tygodniu, dwie lekcje je suis, tu est, il est... – madame Wrońska byłaby rada. Dzieci w szkole było niewiele, po siedem–dziewięć łebków w klasie, łącznie około pięćdziesiątki. Wypadła mi między innymi nauka matematyki (rachunków!) w łączonych klasach pierwszej i drugiej. Nie mając zielonego pojęcia o dydaktyce w trzy albo cztery tygodnie uporałem się z całym programem rocznym. A stało się tak dlatego, że w pierwszej klasie była uczennica Bronia Porzuczek, która wszystko chwytała w lot. Była tak bystra, a przy tym tak sympatyczna – mały kulisty łebek z roześmianymi oczkami i dwoma sterczącymi warkoczykami – że oczarowany jej wspaniałymi postępami zapomniałem o pozostałych uczniach. Kiedy zwierzyłem się panu Jankowi, że wyczerpałem program i nie mam co robić na matematyce w klasach I–II, kierownik złapał się za głowę: – Panie Michale, nauczanie polega na utrwalaniu a nie na galopadzie. Trzeba utrwalać i utrwalać, bez końca, aż do znudzenia! Skutek był taki, że utrwalałem i nudziłem się bezmiernie, a ze mną nudziła się biedna Bronia, która – choć uczennica pierwszej klasy – umiała już wszystko, co wchodziło do programu pierwszej i drugiej klasy. 81 PANI PIWNICKA I INNI Miłą rozrywką dla odciętych od świata dwóch solnickich belfrów były zebrania MOZ – czyli Międzyzakładowej Organizacji Związkowej Związku Nauczycielstwa Polskiego w stolicy gminy, Nowym Dworze Gdańskim. Poznałem moich kolegów z pozostałych szkół, rozsianych w gminie – wspaniałego właściciela głębokiego basu, Lwowiaka pana Schleissa (uczył w Marynowych), wielkiego i wiecznie zatroskanego dziecioroba Patalasa z Kmiecina, wreszcie cudowną panią Piwnicką, która uczyła w oddalonej od Solnicy o trzy kilometry Wężownicy: była tam szkółka o jednym nauczycielu z czterema oddziałami, której była zarazem kierowniczką i jedynym personelem. Starsza pani zainteresowała się szczeniakiem, jakim jeszcze byłem, a pogłoska, że uczę francuskiego, wprawiła ją w zdumienie i zachwyt. Natychmiast zaofiarowała mi pomoc w doskonaleniu języka, nakazując wpadać do Wężownicy na herbatę. Piłem herbatę i byłem zafascynowany. Przypominała mi Marię Dąbrowską z fotografii (ale nie miała zeza) i z całą pewnością nie była byle kim. Podejrzewałem, że to powikłany polski los powojenny rzucił ją na to żuławskie odludzie. Z rozmów, jakie toczyliśmy w Wężownicy przy herbacie, wynikało, że znała sprzed wojny nie tylko Paryż, ale i inne miasta Europy, że się otarła o jakieś europejskie uczelnie. Sprawdziła mój akcent, wypadłem nieźle. Uznała, że ucząc języka koniecznie muszę czytać francuskie książki, a ponieważ sama kochała się w Huxleyu sięgnęła na półeczkę i wręczyła mi francuskie wydanie „Kontrapunktu”: To panu dobrze zrobi. I proszę czytać na głos, to najlepsza metoda. Pokochałem tę starą damę. W Solnicy, wyznaję ze skruchą, po raz pierwszy na amen zalałem się wódką. Obaj, pan Janek i ja, byliśmy zaproszeni na wesele u Kwietniów. Nie mam pewności, czy dobrze pamiętam nazwę domu weselnego: było to jedno z gospodarstw położonych stosunkowo niedaleko szkoły. W sobotę pojechałem do Tczewa odwiedzić mamę, w niedzielne popołudnie wsiadłem w Lisewie do kolejki i wróciłem na wesele. Matka panny młodej powitała mnie okrzykiem: O, spóźniony gość! Musi pan dogonić trzy kolejki! Napełniła trzy literatki wódką, po czym sięgnęła po patelnię i nalała do kubka sporą porcję roztopionego tłuszczu ze skwarkami: To proszę wypić na podkład! Wypiłem z obrzydzeniem, po czym grzecznie wychyliłem jedną po drugiej trzy setki wódki. Wesele było wspaniałe, weselnicy gonili się w stodole po sianie i słomie, panny podobno nie były srogie, ja wszelako niewiele zapamiętałem: uśpiony połkniętym tłuszczem wypiłem zbyt dużo i przebrałem miarę. Nie pamiętam, jak znalazłem się w swoim łóżku, natomiast dobrze zapamiętałem potwornego poniedziałkowego kaca. 82 PAN PROFESOR PO RAZ DRUGI Z Solnicą łączy się też profesor Stanisław Biernacki. Mieszkał już nie w Tczewie czy Skórczu, lecz w oddalonym o dziewięć kilometrów Nowym Dworze Gdańskim i uczył w tamtejszej jedenastolatce. Odżyło wspomnienie „Ślubów panieńskich” i moja fascynacja. Któregoś dnia zapukałem do mansardowego mieszkania nad apteką przy głównej ulicy i tak się to znowu zaczęło. Raz w tygodniu wybierałem się z Solnicy do Nowego Dworu i zachodziłem do profesora, bywało, że z podarunkiem, np. z kostką masła. Słuchałem jego opowieści o różnych sprawach, dawnych i nowych. O Paryżu, który znał dobrze. O przedwojennym Berlinie. O teatrze obozowym w Lingen. W 1951 roku był korespondentem „Dziennika Bałtyckiego”, notatki z rejonu Nowego Dworu, sygnowane literką „b”, pochodziły od niego. Zaklinał się, że pobiera za nie honoraria. Dziwiłem się, że nie podpisuje ich nazwiskiem