Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

A w istocie, jest tu jakaś niesprawiedliwość: wszak premiować należy zasługę, a któż wie, czy większą zasługę ma człowiek z talentem, który nad tym talentem pracuje, czy też człowiek bez talentu, który również całe życie pracuje —¦ według swoich możliwości. Łatwiej i przyjemniej jest przecież pracować mając talent niż nie mając go, a prawdziwą miarą wysiłku jest ostatecznie nie cyfra osiągnięć, lecz ułamek, będący stosunkiem tych osiągnięć do możliwości, do sił. Relatywnie rzecz biorąc, mrówka dźwiga o wiele większe ciężary niż człowiek, bo są one większe 169 w stosunku do rozmiarów i siły jej ciała. Decyduje więc stosunek sił do wykonywanego zadania i wcale nie wiemy, kto tu wśród nas jest najsilniejszy i dokonywa największej pracy, największego dzieła: życie ludzkie to egzamin, każdy dostaje swoje zadanie osobno, w zalakowanej kopercie, zadanie dostosowane do swoich sił i zdolności. Każdy rozwiązuje swój. własny problem, swój własny wzór życia, wzór1 ten jest dla każdego inny, tak jak w „mah-jongu": jeden zbiera „wiatry", drugi „charaktery", trzeci „kolory" i nigdy nie wiemy, kto pierwszy zbierze „pong" i wygra — może właśnie ten najcichszy, niepozorny, najmniej spodziewany. Jeśli na dolinie Jozafata wszyscy będziemy świecić (a tak sobie to zawsze wyobrażałem), zaś siła blasku zależeć będzie od wielkości ziemskich zasług, to znaczy od owego ułamka wyrażającego istotnie dokonany trud życiowy, to kto wie, czy nie okaże się nagle,' że najsilniej, jak potężny reflektor, świeci właśnie ten szary, którego tutaj nikt nie dostrzegał, a ten, co po ziemi chodził w glorii i słońcu sławy, tam w ogóle przepadnie w ciemności. Najwyższym kryterium moralnym winien być człowiek — nie jego twórczość; powieść, wiersz, obraz czy symfonia to piękne rzeczy, ale ten, co je tworzy, jest tylko pośrednikiem, depozytariuszem, przewodnikiem, poprzez który piękno płynie jak ' elektryczność po drucie, choć on sam wcale piękny być nie musi (słynne powiedzenie Krasińskiego o „strumieniu piękności"). A więc — sprowadźmy twórców do ich właściwej miary: bywają wśród nich ludzie wielcy, ale bywają i mali — jeszcze jak — żadne fasony tej małości nie pokryją. Sprawa ta nie tylko mnie jednemu (zazdrośnikowi) spędza sen z powiek. Nasz wielki mistrz protektor, sędzia, wychowawca i nauczyciel Aleksander Bocheński twierdzi, że ów wzmiankowany kult pisarstwa, to właściwość specyficznie polska, wynikła z opłakanej XIX-wiecznej martyrologii narodowej, kiedy to poeta, „wieszcz" robił wszystko, był za dyplomatę, za polityka, za parlament, za akademię nauk, za historyka, oprócz oczywiście przyrodzonych funkcji „arki przymierza", ,. oświaty kagańca", nosiciela „znicza" itd. Gdzie indziej — twierdzi Bo- 170 cheński — czczono polityków, uczonych, wynalazców, ba — kupców nawet — u nas natomiast obok tradycyjnej szabelki była tylko lira, lutnia, harfa czy inne utrapienia narzędzie. Trochę w tym charakterystycznej dla autora „Dziejów głupoty w Polsce" przesady, ale coś na rzeczy niewątpliwie jest. Osobiście mam na wątrobie artystyczne fasony i fumy, nie myślę padać przed gościem na mordę dlatego tylko, że umie on składać do rymu czy machać mokrym pędzlem, a dzieci swoje chciałbym wychować na przyzwoitych, solidnych inżynierów, buchalterów, techników i lekarzy (choć lekarze też już za bardzo się puszą). A w ogóle do braci artystycznej, do skrybów wszelakich, pacykarzy i dlawidudów wołam na całe gardło: — Panowie, przestańcie udawać lwy!!! PS. Co prawda ktoś mógłby mi zarzucić, że sam udaję lwa, bo dla napisania niniejszego felietonu wyprosiłem wszystkich z pokoju, robiąc ważne miny. Ale zaręczam, że lew ze mnie nie groźny — prędzej baran w lwiej skórze. Na zarzut zaś, że brak fasonu jest również fasonem — odpowiem, że jest to w takim razie jedyny fason wartościowy, jedyny fason w dodatnim tego słowa sensie. GDZIE KIEROWAĆ REFLEKTORY? Przeczytawszy w »Tygodniku« piękny i ciekawy artykuł Marii Morstin-Górskiej o literatu rze europejskiej ostatnich lat pięćdziesięciu stwierdziłem, że gggnie wspomniano tam ani słowem o jednym z największych pisarzy tego okresu — Knucie Hamsunie. Dlaczego? — domyślić się nie trudno. Knut Hansun był zwolennikiem idei hitlerowskich, podczas wojny stał się znienawidzonym przez swój naród kolaboracjonistą, blisko współpracował z rządem osławionego Quislinga; synów swoich wychował w duchu ideologii „pangermańskiej", jeden z nich wstąpił podczas wojny do SS, gdzie dosłużył się stopnia kapitana. Po wojnie wytoczono Hansunowi proces; podczas tego 171 procesu stary pisarz zachowywał się hardo i nie okazywał specjalnej skruchy. Ze względu na podeszły wiek oskarżonego (osiemdziesiąt parę lat) sprawę umorzono, a jego samego osadzono w zakładzie bodajże psychiatrycznym. Niedawno ogłosił książkę — nieznaną u nas, w której, również bez specjalnej skruchy, próbuje się rehabilitować, tłumacząc między innymi swoją sympatię do hitleryzmu niewiedzą o jego zbrodniach. Taka jest historia Hamsuna. Historia ciemna, przykra, niemiła —¦ to prawda. Lecz właśnie dlatego historia, o której, moim zdaniem, powinno się mówić jak najwięcej — nie jak najmniej. Wstydliwość jest tutaj nie na miejscu: jeśli będziemy sami przed sobą ukrywać fakt, że coś gnije, gnić ono bynajmniej nie przestanie, a tylko my, tracąc świadomość tego, co się dzieje, staniemy się na owo gnicie mniej odporni