Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Szukam... - Nie ma sprawy - powiedział kierowca. - Zła pogoda, wielu ludzi nie przyjeżdża. Dokąd chcesz jechać? Do hotelu? - Może. Ale wolałbym coś prywatnego. Chyba są tu domy, w których przyjmują na kwatery? - Gasthof szukasz? Mikę pochylił się ku kierowcy. - Prywatny dom, jeśli można. Znasz jakiś? - Achya, prywatny. - Mężczyzna skinął głową. -Ja, znam takie miejsce. Dom mojej siostry. Sehrgut, sehr sauben. Spodoba ci się. - To świetnie. Jedźmy. Kilka minut później byli w wiosce, mijali rzędy witryn kafejek, banków i eleganckich butików z najnowszymi wynalazkami dla narciarzy. Domy wokół rynku wzniesione z szarego kamienia miały drewniane balkony na każdym piętrze i wielkie kolorowe flagi nad wejściem, niezależnie od tego, czy był to ratusz, poczta czy obszerny, staroświecki hotel. Nad placem górował kościół z czarną spiczastą wieżą, wysoką i ostrą niczym cierń. Miejscowość nie przypominała żadnego ze znanych amerykańskich kurortów, gdzie zwykle wszystko prócz lasów i gór było młodsze od klientów. Alleinmatt, wioska z tradycjami, powstało wcześniej, niż wymyślono masowy sport narciarski. Bogacze przyjeżdżali tu od stu pięćdziesięciu lat, by podziwiać krajobrazy, zażyć przejażdżki saniami, sprawdzić się na łyżwach lub po prostu 230 pooddychać górskim powietrzem. I to było widać. Każda ulica olśniewała z dawna gromadzonym bogactwem. Nawet stare obory zmieniono we wspaniałe okazy sztuki ludowej. Obecnie mieściły się w nich wypożyczalnie nart lub tawerny. Jechali dalej. Minęli rząd dużych willi i zbliżyli się do skupiska domów wzniesionych o trzysta metrów od wioski. Droga znów biegła pod górę. Domy były całkiem nowoczesne: proste, białe konstrukcje z kwadratowymi oknami bez okiennic i stylowymi latarniami z brązu przy drzwiach. Przed jednym z garaży stał brudny pomarańczowy volkswagen passat. - Blisko stąd do wyciągu -powiedział kierowca, wskazując gdzieś dalej na stok wzgórza. - Można nawet pieszo. Dziesięć metrów nad nimi zakołysał się wyjeżdżający ze stacji wagonik kolejki linowej. Bezgłośnie podążył w górę po zamglonym niebie. W kabinie jechała ledwie garstka najbardziej zapalonych narciarzy, wysokich mężczyzn z potarganymi jasnymi włosami. Wszyscy nosili kolorowe kurtki. Mikę odprowadził ich spojrzeniem. Było jeszcze za wcześnie i za chłodno na weekendowych gości. Poniżej stacji, przy oślej łączce, otwierała właśnie podwoje szkółka narciarska: dzieci w towarzystwie kobiety, która wyglądała na nauczycielkę, wchodziły do wnętrza budynku. Hałasowały zapamiętale i szturchały się małymi kijkami narciarskimi. Mikę ustawił się w kolejce za nimi. W środku za kontuarem siedziało dwóch mężczyzn w czerwonych kombinezonach instruktorów. Sprawnie wypełniali formularze i wprowadzali dane do komputera. Na tyłach widać było innych instruktorów, którzy właśnie wrócili ze stoku. Rozmawiali głośno i śmiali się, ściągając buty narciarskie wełniane czapki. Nie było wśród nich żadnych kobiet. Mikę zerknął na ściany zawieszone lotniczymi zdjęciami doliny z zaznaczonymi trasami o różnych stopniach trudności: od zielonych, najłatwiejszych, przez niebieskie i czerwone po czarne, wyczynowe. Mikę wiedział, że w większości kurortów te ostatnie nie były zwykle trudne, a opisywano je tak wyłącznie dla prestiżu. Oficjalnie każdy miał coś dla siebie, zarówno początkujący, jak amatorzy i weterani. Jednak w Alleinmatt ceniono chyba rzeczywiste umiejętności, bowiem czarne linie były naprawdę kręte, niemal splątane. Dzieci wyszły wreszcie z instruktorami i Mikę stanął przed kontuarem. Zdołał już ogolić się i wziąć prysznic, ale strój otrzymany od Anny wciąż pozostawiał wiele do życzenia. - Ja, bitte? Instruktor wstał od klawiatury i podszedł do kontuaru z podkładką z przyczepionymi kartkami w dłoni. Miał około trzydziestu lat, bardzo krótkie czarne włosy i ogorzałą od wiatru twarz. 231 - Szukam instruktorki imieniem Tania - powiedział z udanym spokojem Mikę. - Nie wie pan, gdzie mógłbym ją znaleźć? - Tania? Tania Schaffher? - Chyba tak. Nie znam jej nazwiska. Mężczyzna zawahał się