Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Siedem, senhor - wyszeptał. - Czy wiedział pan - zwróciłem się do Bartolomeo - że zanim się wmieszałem, on rzucił się na jacare, by ocalić siostrę? Był to jeden jedyny raz podczas naszej krótkiej znajomości, gdy ujrzałem wzruszenie na tej normalnie spokojnej twarzy. - Nie, senhor. - Położył dłoń na ramieniu synka. - Nie mówił o tym. - To dzielny chłopak. Bartolomeo skapitulował zupełnie, przyciągnął małego do siebie i pocałował go mocno w oba policzki. Potem pocałował dziewczynkę i łagodnie odepchnął dzieci od siebie. - Zmykajcie - idźcie pomóc mamie przy kolacji. - Wstał. - A teraz, senhor, obejrzymy sobie te pańskie łańcuchy. Wszedł do chaty i wrócił po chwili z jakimś tobołkiem pod pachą, który po rozwinięciu okazał się tak kompletnym zestawem narzędzi, jak tylko mogłem sobie tego życzyć. - Na tratwie trzeba być przygotowanym na wszelkie ewentualności - poinformował mnie. - Jest pan pewien, że powinien pan to zrobić? - Uciekł pan z Machados? - spytał. - Byłem w drodze tam. Wyskoczyłem za burtę na Seco. Zastrzelili człowieka, który był ze mną. - Złe miejsce. Teraz jest pan daleko. Jak to mocują? - Za pomocą jakiegoś klucza. - Więc powinny się dosyć łatwo otworzyć. Przypuszczam, że mogło być gorzej. Bransolety na nogach zajęły mu prawie godzinę, ale później jakby złapał dryg i ręce uwolnił w dwadzieścia minut. Nadgarstki miałem otarte do żywego mięsa. Posmarował je jakimś tłuszczem, po którym niemal natychmiast przestały boleć, a następnie obandażował je paskami bawełny. - Moja żona uprała pańskie ubranie - powiedział. - Jest już prawie suche, poza skórzaną kurtką i butami, co potrwa trochę dłużej, ale najpierw zjemy. Porozmawiać możemy potem. Był to dosyć prosty posiłek. Ryba ugotowana na rozgrzanych płaskich kamieniach, chleb z korzenia kasawy, banany. Nic nigdy nie smakowało mi bardziej. Apetyt miałem wilczy. Później ubrałem się, a Nula przyniosła jeszcze kawy i zniknęła razem z dziećmi. Bartolomeo poczęstował mnie cygarem; usiadłem wygodnie i wchłaniałem noc. Było bardzo spokojnie - lelki kozodoje kwiliły ponuro, rzekotki rechotały, woda uderzała o tratwę. - Nie musi pan nią kierować? - zapytałem. - Na tym odcinku rzeki nie. Tutaj prąd prowadzi nas dobrze określonym korytem i życie jest proste. W innych miejscach jestem stale przy wiośle sterowym. - Zawsze podróżujecie nocą? Potrząsnął głową. - Zwykle przewozimy zielone banany, ale tym razem mamy szczęście. Wieziemy ładunek dzikiego kauczuku. Dostanę premię, jeśli w określonym terminie dostarczę go do Belem, więc zmieniamy się z Nulą i czuwamy w nocy. Wstałem i spojrzałem w blady mrok. - Szczęściarz z pana. To dobre życie. - Senhor, jestem panu więcej winien, niż to po mnie widać. To dla mnie ciężar. Dług do spłacenia. Będziemy w Belem za miesiąc. Niech pan z nami zostanie. Nikt nie będzie tu pana szukał, gdyby zorganizowano jakiś pościg. Była to kusząca propozycja. Belem i może koja na jakimś brytyjskim frachtowcu. W najgorszym wypadku mógłbym nawet spróbować przemycić się na gapę. Był jednak Hannah i fakt, że gdybym uciekł teraz, to uciekałbym - w najbardziej fundamentalny sposób - przez resztę życia. - Kiedy dopływacie do Forte Franco? - spytałem. - Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pojutrze koło świtu. - Tam was opuszczę. Chcę się dostać do Landro, jakieś pięćdziesiąt mil w górę Rio das Mortes. Zna pan to miejsce? - Słyszałem o nim. Czy to ważne dla pana? - Bardzo. - Dobrze. - Skinął głową. - Mnóstwo statków płynie w górę rzeki, a znam tam prawie wszystkich. Poczekamy we Franco, aż zobaczę, że jest pan bezpieczny w drodze. Sprawa załatwiona. Próbowałem protestować, ale nie chciał o tym dyskutować i przyniósł z chaty butelkę czegoś, co okazało się najostrzejszą brandy, jaką kiedykolwiek piłem. Prawie zdarła mi skórę z języka. Z trudem łapałem powietrze, efekt jednak był znakomity. Całe zmęczenie mnie opuściło i czułem się jak nowo narodzony. - Pański interes w Landro, senhor - odezwał się, dolewając mi brandy do kubka. - Czy to ważne? - Chcę się spotkać z pewnym człowiekiem. - By go zabić? - W pewien sposób - odparłem. - Mam zamiar zmusić go, żeby po raz pierwszy w życiu powiedział prawdę. Spałem jak niemowlę przez czternaście godzin i nie otworzyłem oczu aż do południa następnego dnia. Po południu, nie zważając na protesty Bartolomeo, pomagałem mu na tratwie. Zawsze było coś do roboty. Liny się przecierały albo któreś z wielkich kłód balsa obluzowywały, czego się można było spodziewać w takiej długiej podróży. Jakiś czas postałem nawet przy wiośle sterowym, chociaż rzeka nadal płynęła tak spokojnie, że właściwie nie było to konieczne. Wieczorem padało i siedziałem z Bartolomeo w chacie, grając w karty w świetle latarni sztormowej. Ku mojemu zdziwieniu, okazał się znakomitym graczem w wista - z pewnością o niebo lepszym ode mnie. W końcu wyszedł na wachtę, a ja zawinąłem się w koc i położyłem w kącie, paląc jedno z jego cygar i myśląc o tym, co mnie czeka. Prawda była taka, że byłem głupcem. Znowu pchałem głowę w imadło, bez żadnej gwarancji na inny rezultat niż rychły powrót do Machados, a tym razem dopilnowaliby, żebym tam dotarł. Ale musiałem zakończyć sprawę z Hannahem - musiałem zmusić go, by przyznał się do swojego oszustwa, niezależnie od konsekwencji. Prztyknąłem cygarem w deszcz i wciągnąwszy koc na ramiona, ułożyłem się do snu. Około szóstej rano dotarliśmy do ujścia Mortes. Bartolomeo przybił do lewego brzegu, a ja pomogłem mu solidnie przywiązać tratwę do dwóch drzew. Następnie spuścił na wodę czółno i odpłynął w dół rzeki. Zjadłem śniadanie z Nulą i dziećmi, a potem chodziłem niespokojnie po tratwie, czekając, aż się coś wydarzy. Byłem po prostu zbyt blisko i paliłem się do tego, by znaleźć się już w drodze i mieć to wszystko za sobą. Bartolomeo wrócił o siódmej, wołając na nas z pokładu starej parowej barki, za którą płynęło na linie czółno. Barka zatrzymała się koło nas i Bartolomeo zszedł na tratwę. Człowiek, który wychylił się z budki na pokładzie, był chudym, brzydkim mężczyzną o wynędzniałej twarzy cierpiętnika. Skórę miał tak żółtą, jak tylko żółtaczka może to sprawić. - W porządku, Bartolomeo - zawołał. - Jak mamy jechać, to jedźmy. Spieszę się