Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ostatecznie, gdyby dziewczyna chciała, wystarczyło jej krzyknąć na pomoc, by uwolnić się od kochliwca. Nie krzyknęła. Jeszcze tylko protestowała swym stłumionym non, ale coraz rzadziej. Potem już na dobre umilkła; on raz po raz sapał. — Arkady, do diabła! — odezwał się Pissarro komicznie zirytowany. — Czy to również duch wyspy Tahiti? L'esprit de Tahiti? — Jak najbardziej, Charles! Jak najbardziej!... 32. Jeszcze o Tahitankach Następnego dnia zbudziliśmy się raczej późno i słońce było już od przeszło godziny na niebie, gdy zasiedliśmy do śniadania na obszernym balkonie hoteliku. Zdumiała mnie rześkość powietrza. To był podniecający nektar, jaki piliśmy nozdrzami. Kapitalnie doświadczaliśmy na sobie ożywczego działania tahitańskiego powietrza. Upajała nas niebywała dotychczas radość; zapach roślin i kwiatów działał tu jak luby narkotyk, 207 a podobnie jak my, odczuwali prawie wszyscy przybysze. Chociażby taki Somerset Maugham, któremu „było tu tak przyjemnie, że dusza chciała uciec z więzienia" — albo taki Henri Matisse, dla którego Tahiti „było wyspą błogiego Edenu i rozkoszy, która zacierała pamięć i usuwała niepokoje przyszłości". Przeżywaliśmy dziwnie radosny poranek. Śniadanie przyniosła nam starsza Tahitanka, która miała dobry uśmiech i podała świetną kawę oraz chrupiący chleb francuski z masłem, niestety masłem z puszki. Do tej kawy podała śmietankę — znowu nektar bogów: śmietanę ubitą z mleka kokosowego. To wszystko, i powietrze, i śniadanie tak nam smakowały, że gdy Tahitanka zaczęła nas ostrożnie wypytywać o nasze zamiary na przyszłość, zakotłowało się na balkonie od burzliwej lawiny naszych bujnych zamiarów, wesołych a dzikich. Jakaś kobieta przechodziła pod balkonem z dużym koszem pełnym białych kwiatów frangipani i gardenii. Były tak wonne, że aż do nas na pierwsze piętro zalatywał ich zapach. Nagle wzięła nas dziecięca ochota na kwiaty i zawołaliśmy z piętra do kobiety, by nam sprzedała ich cały pęk. — Nie mogę! — odparła przystając. — Niosę je na targ, by tam je sprzedać!... Podobają wam się? — Bardzo! Ogromnie! Do zwariowania! Bardzo okropnie się podobają! — krzyknęliśmy z góry, porwani znienacka gwałtownym zapałem, pasją. Tego poranka wszystko nam by się podobało. Tahitanka buchnęła wielkim śmiechem i zaczęła nam rzucać do góry tyle kwiatów, że uzbierał się potężny ich bukiet. Gdy przestała rzucać, zapytaliśmy ucieszeni, ile jesteśmy jej winni. — Nic! — filuternie uśmiechnęła się i poszła dalej. — Stój! Stój! — wołał za nią Pissarro, ale daremnie. Ona przyjaźnie jeszcze kiwnęła nam ręką, żebyśmy dali jej spokój, i szła ku targowisku Papeete. Niosła już tylko połowę kwiatów. Pissarro miał w Papenoo, na wschód od Papeete, znajomych, u których postanowił zamieszkać przez następne tygodnie, więc 208 już tego dnia rozstaliśmy się, serdecznie życząc sobie wzajemnie powodzenia. W mieście pozostałem trzy dni. Wystarczająco, ażeby poznać kupę mężczyzn, brązowych Tahitańczyków i białych podskakiewiczów tudzież marzycieli, i poznać kilkanaście co najmniej kobiet skorych do igraszki; by usłyszeć wszystkie aktualne plotki i całą chroniąue scandaleuse tej mini-plejady; by zwiedzić większość nocnych lokali, wpaść do skromnego muzeum, szukać daremnie księgarń, których tu wcale nie było — i zacząć się nudzić. Szumna stolica Oceanii Francuskiej była właściwie lilipucią dziurą powiatową i aż dziw człowieka bierze, że mogła tak bardzo rozsierdzić Gauguina, przecież malarza o wyjątkowej inteligencji i szerokim umyśle. Z donkiszockim zacietrzewieniem ów olbrzym artystycznych natchnień i nieszczęsny kochanek bogów zapędził się w kozi róg, gdy wydawał w zaściankowym Papeete satyryczno-zgryźliwe czasopisma Osy i Uśmiech. Wkładał w nie jakiś patologiczny wysiłek zawziętości, by zwalczać maleńkie wiatraczki i maniacko borykać się z gałgaństwem kilku tępych urzędasów i kilku głupich żandarmów. Papeete nie było wyzbyte uroku, byleby nie oczekiwać od niego zbyt dużo