Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nagle odniós³ wra¿enie, ¿e wszyscy nieustannie zle- caj¹ mu ró¿ne misje, ¿e biega za ich sprawami, trac¹c resztki swego pobytu na cudze problemy, podczas gdy jego w³asne wymaga³y rozwa¿enia. A przecie¿ nic nie wyniknie z tych jego podró¿y do Neapolu. Z góry móg³ przewidzieæ, jaka bêdzie odpowiedŸ Carla, podobnie jak czu³, ¿e w najlepszym przypadku orzeczenie labora- torium jedynie odroczy nieco moment rozczarowania Don Ambrogia. - Nie s¹dzê, ¿eby on przyjecha³ - mówi³ Giuseppe. - Ale skoro i tak masz siê z nim zobaczyæ... Arriveder- ci, Roberto. Przez d³ugi czas droga by³a zupe³nie pusta. Wyman 119 zda³ sobie sprawê, ¿e rozgl¹da siê za zrujnowan¹ œwi¹- tyni¹ rzymsk¹, któr¹ pokaza³a mu we wtorek Rosina, nastêpnie czeka, a¿ po raz pierwszy mignie mu krêta dolina Volturno, a potem nisko nad horyzontem poja- wi siê szara, niewyraŸna plama Wezuwiusza. Zjawia³y siê one kolejno jak dotrzymane obietnice. By³y tam ka- mienie milowe i wra¿enia, które pamiêta³ sprzed czter- nastu lat i które raz jeszcze stwarza³y dziwny efekt na- k³adania siê na siebie przesz³oœci i teraŸniejszoœci. Skierowa³ siê na Casertê. Mo¿na by³o têdy dojechaæ szybciej ni¿ dosyæ okrê¿n¹ drog¹, wiod¹c¹ przez Ka- puê, jemu zaœ zale¿a³o na czasie. Nie opuszcza³a go bo- wiem melancholijna myœl, ¿e mniej wiêcej za dwadzieœ- cia cztery godziny bêdzie znowu zje¿d¿a³ zakosami w dó³, a¿ do poziomu morza, po raz ostatni, mo¿e ostatni w ¿yciu, i tym pilniejsze wydawa³o mu siê zakoñczenie bezowocnej bieganiny za cudzymi sprawami i spotkanie siê z Emiliem, tak by obaj mogli spróbowaæ po³o¿yæ kres ci¹gn¹cym siê od lat pretensjom i ¿alom. Tam, gdzie by³o to mo¿liwe, zwiêksza³ szybkoœæ do siedemdziesi¹tki i utrzymywa³ j¹ na tym poziomie, ci¹- gle pod wra¿eniem, ¿e musi siê spieszyæ. Droga by³a przewa¿nie dosyæ pusta, ale i tak gdy dojecha³ do Via Floria, by³ zaskoczony, widz¹c na du¿ym zegarze znaj- duj¹cym siê obok Ogrodu Botanicznego, ¿e dopiero mi- nê³a jedenasta. Brunatne cienie o konturach postrzêpionych przez kocie ³by siêga³y ju¿ do po³owy piazza, Rosina chodzi- ³a wœród straganów ustawionych naprzeciw cantiny. Zajêta swymi zakupami, przeciska³a siê w³aœnie przez ci¿bê od jednego kramu do drugiego, gdy spostrzeg³a Don Ambrogia, który sta³ na schodach koœcio³a. Pode- sz³a do niego pospiesznie i z krótkim dygniêciem za- trzyma³a siê o stopieñ ni¿ej. 120 - Dzieñ dobry, padre. - Dzieñ dobry. - Wygl¹da³ na bardziej wyczerpa- nego i zdenerwowanego, ni¿ s¹dzi³a na podstawie opo- wiadania Giuseppe. - Czy ¿yczysz sobie czegoœ? - Ja... ciekawa jestem, czy ksi¹dz rozmawia³ z Emi- liem? Przez chwilê patrzy³ na ni¹, niemal jakby by³a obc¹ osob¹. Potem jego oczy zamknê³y siê i wyrwa³o mu siê coœ w rodzaju jêku. - Emilio - powiedzia³. Zmêczonym ruchem przy³o- ¿y³ obie d³onie do Skroni. - Przykro mi, Rosina, ale zapomnia³em. Uczu³a raczej ulgê ni¿ rozczarowanie. Pomys³ Giu- seppe, by prosiæ Don Ambrogia o interwencjê, od po- cz¹tku budzi³ jej w¹tpliwoœci, lecz wuj by³ tak uparty, a jej nerwy i tak ju¿ napiête do tego stopnia, ¿e nie próbowa³a mu tego wyperswadowaæ. - Mia³em zamiar zobaczyæ siê z nim wczoraj wie- czorem. Obieca³em to Giuseppe - powiedzia³ z ¿alem ksi¹dz, przyg³adzaj¹c w³osy palcami. - To nie ma znaczenia. - Ale¿ ma, ma - mrukn¹³. Wiêkszoœæ jego myœli nadal skupiona by³a wokó³ innej sprawy, nadal czu³, ¿e nie powinien zostawiaæ koœcio³a bez opieki. - Emilio jest teraz pewnie w winnicy Pelosich? - Tak, padre. Zmarszczy³ brwi. Nie potrafi³ siê zmusiæ do obietni- cy, ¿e opuœci posterunek, który sam sobie wyznaczy³. Jeszcze nie teraz. W ka¿dym razie nie przed powrotem Wymana. - Postaram siê koniecznie zobaczyæ z nim dziœ wie- czorem. Zostawiê mu wiadomoœæ u signory Zecchi, ¿e- by... - Wola³abym, ¿eby ksi¹dz tego nie robi³, padre. Widzia³a, ¿e ksi¹dz chce jej naprawdê pomóc, nie mia³a te¿ do niego ¿alu o to, ¿e zapomnia³. Ona sama 121 równie¿ nie pamiêta³a o tym, by porozmawiaæ z Emi- liem wtedy, kiedy mia³o to najwiêksze znaczenie. Ale czekanie, a¿ minie jeszcze jeden dzieñ, nie wchodzi³o w rachubê. Nawet jej wuj nie widzia³by w tym najmniej- szego sensu. A co do Roberta... - Wiêc mo¿e dziœ po po³udniu. Nie jestem ca³kiem pewny kiedy... kiedy bêdê mia³ czas. Ale o ile bêdzie to mo¿liwe, pójdê do Pelosich i zobaczê, co mi siê uda zdzia³aæ. - By³o to maksimum tego, do czego odwa¿y³ siê zobowi¹zaæ, i by³ wyraŸnie wdziêczny, gdy potrz¹- snê³a g³ow¹. - Jak chcesz, Rosina. - Jego grdyka drgnê³a, gdy prze³kn¹³ œlinê. - Jest mi ogromnie przy- kro, ¿e wczoraj wieczorem tak siê sta³o, wierz mi. Pro- szê ciê, powiedz swemu wujowi, ¿e go przepraszam. Wiem, ¿e bêdzie na mnie bardzo z³y - i s³usznie. Ale... - Sta³, patrz¹c na ni¹. Tajemnica, któr¹ by³ zwi¹zany oraz brak przekonywaj¹cych zmyœlonych usprawiedli- wieñ kaza³y mu zamilkn¹æ. - Obawiam siê, ¿e nie na wiele siê przyda³em - zakoñczy³ niepewnie. - W ka¿dym razie dziêkujê, padre. Raz jeszcze dygnê³a i odesz³a. Pozosta³ sam, stoj¹c na schodach jak posêpny czarny strach na wróble. Im d³u- ¿ej o tym myœla³a, tym bardziej by³a zadowolona, ¿e nic w tej sprawie nie zrobi³. Emilio wprost nie znosi³, kiedy ktoœ go nagabywa³, przypiera³ do muru. Dawno ju¿ przekona³a siê, ¿e podsyca³o to jedynie jego upór. Taki w³aœnie rezultat mia³aby interwencja Don Am- brogia. Albo Giuseppe. Andrea, jego najlepszy przyja- ciel, te¿ nie wskóra³by wiêcej. Ani nikt inny... - Dzieñ dobry, Rosina - zawo³a³a jakaœ kobieta, gdy przechodzi³a na drug¹ stronê piazza. - Dzieñ dobry. - Jak siê miewa Emilio? - spyta³a tamta, ze z³oœli- wym nieco uœmiechem. Powstrzyma³a ostr¹ odpowiedŸ, która cisnê³a jej siê na usta, i posz³a dalej, ura¿ona i z³a, ¿e ludzie z wioski 122 tak ostentacyjnie plotkuj¹ o jej k³opotach. Pod wp³y- wem tego posêpnego nastroju nagle postanowi³a, ¿e sama pójdzie do winnicy Pelosich, zanim Wyman wró- ci z Neapolu. Wyman odnalaz³ szpital bez wiêkszych trudnoœci. Raz tylko na skrzy¿owaniu, obwieszonych susz¹c¹ siê bie- lizn¹ bocznych uliczek, zawaha³ siê, czy jechaæ w pra- wo, czy w lewo. Zaparkowa³ samochód w skrawku cie- nia, rzucanego przez drzewo, i wszed³ wolno po stro- mych stopniach. S³u¿bê pe³ni³ ten sam portier, co po- przednio. By³ on z gatunku tych ludzi, dla których ka¿- da twarz jest wyzwaniem, zaœ ka¿de podpowiedzenie oznacza dla nich przyznanie siê do pora¿ki. - Chwileczkê - powiedzia³, pstrykaj¹c palcami na wysokoœci ucha. - Ach, tak... Pan do signora Braschi, Czy zgad³em? - Za pierwszym razem. Portier rozpromieni³ siê. - Szczycê siê tym, ¿e nigdy nie zapominam ¿adnej twarzy, signore. - Powinien pan pracowaæ w policji - powiedzia³ Wyman, odwzajemniaj¹c jego uœmiech. - Czy mo¿e pan powiedzieæ signorowi Braschi, ¿e bardzo zale¿y mi na czasie? - Tak, signore. Naturalnie. - Zawaha³ siê. - Pana nazwisko... - Wyman. Doktor Wyman