Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

On jednak miał w dłoni tylko kilka amuletów, a pod pachą niósł ołtarz. Annah zmarszczyła brwi. Zania napotkał jej spojrzenie i pokręcił głową. - Mtemi nie potrzebuje lekarstw. Opętał go zły duch. Z ust królowej matki wyrwał się szloch. - Będę z nim walczył - oznajmił Zania. Podszedł do drzwi i zaczął rozkładać na progu amulety. Następnie wyjrzał na zewnątrz i zawołał, by ktoś przyniósł mu płonącą szczapę. - Nie możesz zadymić pomieszczenia. Mtemi potrzebuje świeżego powietrza - ostrzegła go Annah. Przerwała nagle, gdyż w drzwiach pojawił się regent. Ostrożnie przestąpił nad amuletami Zanii i wszedł do środka. 357 - Jak miewa się mój bratanek, wódz? - spytał. - Co mówi biała pielęgniarka? Annah bezgłośnie potrząsnęła głową i rozłożyła ręce. Nic nie mogła zrobić. - Przyniosłem wodę. Regent wyjął tykwę spomiędzy fałdów tkaniny. - On nie powinien pić... - zaczęła pielęgniarka. Mężczyzna udał, że nie słyszy, pochylił się nad Mtemim i odkorkował pojemnik. Królowa matka machnęła ręką, żeby wytrącić mu tykwę. Woda wylała się na podłogę, tworząc błotniste kałuże, po czym szybko wsiąkła. Twarz regenta stężała, ale się nie odezwał. - Nie powinien pić - podjęła Annah - dopóki nie dowiemy się, co mu dolega. Dopóki nie dowiemy się.,. Poczuła się, jakby drwiła z własnej wiedzy. - W porządku - odrzekł uprzejmie regent. - Zostawiam go w waszych rękach. Skierował się do wyjścia. W drzwiach obejrzał się i obrzucił wszystkich twardym, gorzkim spojrzeniem. Annah poczuła dreszcz na plecach. Usiadła przy Mtemim, wpatrując się w niego i czekając. Widziała każde uderzenie serca, każdy oddech, słabe ruchy gałek ocznych pod powiekami. Nic się nie zmieniało. Z bezsilności tylko raz po raz krzyżowała nogi, zaciskała pięści, szurała stopami. Nie mogła znieść świadomości, że nie potrafi pomóc ukochanemu. W przeciwieństwie do niej królowa matka trwała w bezruchu. Klęczała na podłodze w nogach łóżka, sękatymi dłońmi obejmując nagie stopy syna. Zania ustawił pod oknem ołtarz. Słabe promienie słońca ślizgały się po kamieniach, roślinach i amuletach, które szaman troskliwie układał na odpowiednich miejscach. Biała kobieta obserwowała go jak zahipnotyzowana. Paniczny strach jej nie opuszczał. Pełną napięcia ciszę wioski niemal bez uprzedzenia zakłócił hałas land-rovera. Annah podbiegła do drzwi. Ujrzała siwo- 358 włosa kobietę w typowym ubraniu misjonarki. Dźwigała wypchaną torbę i lekko utykała. - Dzięki Bogu... - szepnęła Annah. - Przyszła pani. W nagłym przebłysku świadomości zdała sobie sprawę, że przybyła pielęgniarka musiała jechać na przełaj, inaczej nie pojawiłaby się tak szybko. I że jest sama. Nie ma u jej boku zesłanego przez opatrzność lekarza. Siostra Margaret nie marnowała czasu na powitania. Weszła do chaty i zaczęła badać Mtemiego. Robiąc to, rzuciła Annah kilka pytań. Co się stało? Czy jego stan uległ zmianie? Jakie leczenie zostało zastosowane? Tam, gdzie to było możliwe, Annah udzielała odpowiedzi, ale nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Po kilku minutach siostra Margaret się wyprostowała. Na jej twarzy malowała się powaga. - Pacjent jest ciężko chory. Nie wiem, co mu dolega. Nie da się tego stwierdzić bez prześwietlenia i badań krwi. Mówiła rzeczowo, ale gdy patrzyła na spiętą twarz stojącej przed nią kobiety, w jej oczach malowało się współczucie. - Będziemy musieli zrobić wszystko, co w naszej mocy. Otworzyła torbę i wyjęła kroplówkę. Zawiesiła ją na wbitym nad łóżkiem haku na latarnię. - Antybiotyki - wyjaśniła, wbijając igłę w przedramię Mtemiego i przymocowując ją kawałkiem różowego plastra, który na ciemnym tle wyglądał jak fragment obcej skóry. - I chinina - dodała. - Na wypadek, gdyby okazało się, że to malaria. Annah tępo kiwnęła głową. Rozumiała to, co mówi i robi przybyła siostra. Ale cała scena wydawała się młodej kobiecie koszmarnym snem. - Nie wolno go ruszać - uprzedziła siostra Margaret. Zamknęła torbę i przygotowała się do wyjścia. - Zresztą w Ger-mantown i tak nie moglibyśmy zrobić dla niego nic więcej. Wracam do siebie, żeby skontaktować się przez radio z Langa-li. I zasięgnąć porady lekarza. Misjonarka zrobiła kilka szybkich kroków, ale przy wyjściu się zawahała. Obejrzała się przez ramię i skinęła głową na pożegnanie. Na jej twarzy pojawiło się zaskoczenie, jakby do- 359 piero teraz naprawdę zobaczyła dziwną scenę: szamana, białą kobietę w afrykańskim stroju, walizkę od Louisa Vuittona użytą jako stół i pacjenta - prawie nagiego, z wymalowaną skórą. Annah wytrzymała wzrok pielęgniarki. - Teraz możemy się już tylko modlić - powiedziała siostra. Pozostawiona w towarzystwie Mtemiego, Zanii i królowej matki Annah próbowała zastosować się do pożegnalnej rady misjonarki. Zamknęła oczy, żeby nie widzieć wnętrza chaty i palonych amuletów, nie słyszeć dobiegających z zewnątrz głosów członków plemienia Waganga i brzęczenia much. W głowie czuła jednak kompletną pustkę. Zawładnęły nią natychmiast miłość, strach, niedowierzanie. Ożyły wspomnienia. Śmiejący się Mtemi. Biegnący. Tańczący. Leżący na niej. Kochający się z nią... Otworzyła oczy. Jej spojrzenie padło na ołtarz Zanii. Kiedy przyglądała się ułożonym na nim talizmanom i amuletom, nagle odniosła wrażenie, że czegoś wśród nich brakuje. Mtemi należał do dwóch światów, nie do jednego. Podeszła do swojej walizki i uniosła przykrywę. Przejrzała skromny dobytek. Najpierw wzięła do ręki Biblię, następnie oprawioną w ramkę fotografię kaplicy w Langali, wyszyte przez Sarah poszewki i starą pocztówkę z biblijnym wersem: "Wszystkie wasze sprawy niech się dokonują w miłości" i troskliwie ułożyła na ołtarzu. Szaman kiwnął głową z aprobatą. Annah siedziała u boku Mtemiego przez całą noc. Przyglądała mu się, modliła, próbując pocieszać się faktem, że stan jej ukochanego się nie zmienił. Towarzyszyli jej Zania i królowa matka. Wątłe, płonące przy drzwiach ognisko rzucało na nich ciepłe światło. Trójka czuwających z niepokojem czekała na każdy wdech Mtemiego, zadowolona z każdego wydobywającego się z jego ust i przerywającego martwą ciszę szelestu. Na długo przed świtem Zania wstał i zbliżył się do ołtarza. Annah obserwowała go zmęczonymi oczami. Powoli, z rozwagą zaczął zbierać swoje rzeczy. 360 Kobieta poderwała się, zaniepokojona. - Co robisz? - Wódz umiera - powiedział zduszonym z bólu głosem. -Nie pomogą mu żadne lekarstwa, żadna magia, żadne amulety. - Skinieniem ręki wskazał na opróżnioną do połowy kroplówkę na ścianie. - To też go nie uratuje. Straciliśmy go. Annah chwyciła Zanię za kościste ramiona. - Wyleczyłeś Ndatalę - przypomniała mu. - Była bliska śmierci