Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Kostek przeci¹ga³ siê, ziewa³, wreszcie pocz¹³ rozbieraæ siê do spania. By³a dopiero siódma. Mimo to pok³adli siê wszyscy. Cis³owski zakrêci³ karbidówkê. Helena starannie nakrêci³a budzik. Le¿eli patrz¹c w niski sufit, ciemniej¹cy w miarê jak przygasa³ blask lampy. Cisza wch³onê³a w siebie oddechy i lekki chrzêst prycz; ogarnê³a ich swoim ¿ywio³em, jak woda ogarnia zatopiony okrêt. W rzeczywistoœci potrzebowali ciszy i têsknili za ni¹. Tylko ¿e przez lata ca³e cisza by³a dla nich jedynie z³udzeniem, pauz¹ i wyczekiwaniem. Nie mogli przyzwyczaiæ siê do œwiadomoœci, ¿e ta cisza trwa naprawdê, ¿e nie wyp³ynie z niej dŸwiêk maj¹cy w³aœciwoœci stawiania na nogi i zmuszania serca do szybszego biegu. Tyle razy w nocy siadali na ³ó¿ku wyrwani ze snu piskiem samochodowych hamulców; zalêknionym wzrokiem œledzili wêdrówkê reflektorów po frontonie kamienicy naprzeciw. Kiedy indziej znów wyrasta³ z nocy skowyt syren, czasem wolniejszy, spokojniejszy, czêœciej ostry, groŸny. Aaau! Aaau! Aaau! To wycie przynosi³o pocz¹tkowo uspokojenie - nalot. Wiêc gestapo nie jeŸdzi. Prêdko jednak rozwiewa³a siê ta pociecha. Bliskie syreny cich³y, poczyna³y natomiast buczeæ inne, dalsze. DŸwiêk wêdrowa³ po czarnym mieœcie, t³uk³ siê wœród ulic, potem urywa³ siê. Ale i wtedy cisza by³a pe³na grozy czekania. Coœ sz³o. Mo¿e rozbrzêczy siê g³êboki warkot samolotów, mo¿e znowu podnios¹ syreny swój skowyt, mo¿e auto wytoczy siê z warkotem z mroku. Mo¿e... Mo¿e... Helena nie mog³a zasn¹æ przez d³ugie godziny. Mê¿czyŸni zasnêli - pozna³a to po spokojnym oddechu syna i równie spokojnym, lecz nieco sapi¹cym oddechu Cis³owskiego. Cis³owska chyba tak¿e nie spa³a, ale ani s³owem, ani ruchem nie da³a tego po sobie poznaæ. Helena, le¿¹c bezsennie, po raz pierwszy od bardzo ju¿ dawna przetrawia³a w pamiêci ubieg³e lata. Tak szybko jej zbieg³y. Mia³a ich zaledwie trzydzieœci dziewiêæ. Przed dziewiêtnastu laty urodzi³a Kostka. Kiedy ch³opiec mia³ pó³tora roku, porzuci³a obrabiarki i zaczê³a pracowaæ w pracowni sukien na Siennej jako pocz¹tkuj¹ca szwaczka-wykañczarka. Lata p³ynê³y - rok za rokiem - w³aœciwie zupe³nie do siebie podobne. Przez jakiœ czas myœla³a, ¿e odnajdzie owego studenta - ojca Kostka. Bardzo jej go brakowa³o. Nie wystarcza³o harowaæ a¿ do siódmego potu, œlepiec nad ig³¹, zawsze w obawie, ¿e siê na czas nie zd¹¿y, a potem goniæ do domu z sercem a¿ pod gard³em z trwogi, ¿e s¹siadka - ¿ona kelnera z „Astorii”, której powierza³a Kostka w czasie swej nieobecnoœci w domu - nie dopilnuje dziecka. Wieczorem gotowa³a jedzenie, pra³a, szy³a, sprz¹ta³a, bawi³a siê z synem, wyci¹ga³a go sennego z ³ó¿ka i opowiada³a mu rozmaite historie, a on zasypia³ na jej ramieniu z otwart¹ buzi¹. Mia³a du¿o si³, wiêc choæ pracowa³a ogromnie, jeszcze potrafi³a wstaæ wczesnym rankiem i wychyliwszy siê z okna patrzeæ na budz¹c¹ siê do ¿ycia ulicê. Szli robotnicy do fabryk, w cyklistówkach g³êboko wciœniêtych na oczy, z butelk¹ kawy w bocznej kieszeni, szed³ policjant ze s³u¿by w swej granatowej pelerynie, szed³ robotnik kana³owy w butach a¿ po biodra i w brezentowej kurtce, szed³ tramwajarz z termosem pod pach¹. Zna³a dobrze ¿ycie swojej ulicy. Wiedzia³a, ¿e w domu naprzeciw jest du¿y lokal publiczny, z którego wczesnym rankiem wy³azi zawsze kilku rozleniwionych mê¿czyzn, przewa¿nie ma³ych urzêdników, w spodniach z ostro zaprasowanymi kantami i starannie zaci¹gniêtym wêz³em krawatu. Przy bramie by³ sklep ¿ydowski. Stary ¯yd w cha³acie i nigdy nie zdejmowanej czarnej czapeczce wynosi³ rano kosze, na których uk³ada³ pêki cebuli. Czasem coœ krzycza³ gard³owo w czarn¹ g³êbiê sklepu. Powa¿ny emeryt z rêkami za³o¿onymi do ty³u, w towarzystwie nieodstêpnego ¿ó³tego jamnika, wychodzi³ z s¹siedniej bramy. Mijaj¹c sprz¹taj¹cych przed bramami stró¿ów wymienia³ z ka¿dym po kilka s³ów. „A wie pan, ¿e ta od was, ta, no wie pan, ta spod pi¹tego...” „Ach, panie, to cholera nie baba. Œmierci na ni¹ nie ma...” Emeryt szed³ dalej, œmiej¹c siê pod w¹sem, a rudy jamnik podlewa³ starannie ka¿de z w¹t³ych drzewek ulicznych. „Pani Adamowo - mówi³ emeryt do stró¿ki spod trzynastego - powinna pani sobie mê¿a znaleŸæ, pomóg³by w robocie...” „Gdzie ja ta, panie, do mê¿a? Ch³opy g³upie, ¿reæ, toby ka¿dy ¿ar³, ale robiæ, panie, to ¿aden nie chce”. Emeryt szed³ dalej, mija³ sklepik z jarzynami. Nagle zatrzymywa³ siê, jakby sobie coœ przypomina³, robi³ ruch rêk¹: wszystko jedno - by³o nie by³o. Wraca³. Bra³ w rêkê pêk cebuli. „A ile, panie, ta cebula?”, Kupiec ju¿ wyskakiwa³ ze sklepu. „Nu, tyle, co zawsze. Dla pana przecie¿...” „A rzodkiewkê pan ma?” „Co nie mam mieæ? Dla pana, zawsze...” Emeryt otwiera³ du¿¹ portmonetkê, szuka³ pieniêdzy. Jeszcze pyta³: „Kartofle bêdzie pan mia³?” „Wsistko bêdzie”. „No dobrze - to do widzenia”. „Do widzenia z panem”. Potem Helena ju¿ na ulicê nie patrzy³a, bo trzeba by³o siê zbieraæ i iœæ do sklepu. Kostek przewa¿nie jeszcze spa³ i nie by³o nawet z kim pogadaæ. Helena by³a smutna. Na pociechê powiedzia³a sobie: mo¿e go spotkam... Ale gdzie go mia³a spotkaæ? W sklepie? Czasami w niedzielê, gdy mia³a z kim zostawiæ dziecko, sz³a do kina. Wraca³a smutna. GoŸdzikowa, ¿ona kelnera z „Astorii”, powiada³a wówczas: „Ch³opa byœ sobie pani znalaz³a. Kobieta z pani fest...” Helena uœmiecha³a siê. Kiedyœ GoŸdzikowa zawo³a³a j¹ do siebie: „ChodŸ, pani, poka¿ê pani jednego. W sam raz dla pani. Gdowiec, dzieci nie ma”. By³ to kolega jej mê¿a z „Astorii”. Starszy ju¿ cz³owiek, siwy, o mi³ym nawet uœmiechu. Ale Helenie nie wyda³ siê doœæ „inteligentny”
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Miałam tam strasznie dużo grosików...
- Oczywiście doktor Welty nie musi wiedzieć, że nie było u nas wczoraj żadnych kurczaków...
- W kuli ciemności błyszczały gwiazdy...
- - Wybacz to głupie pytanie...
- ), obejmujących niektóre ważne działy przemysłu (niemal cały przemysł elektrotechniczny, garbarski, drzewny, papierniczy)...
- Cenzura odbijała się także fatalnie na dostępności publikacji zagranicz- nych...
- Sto par oczu kierowało się tam, gdzie przebiegał dość szeroki pas ściany bocznej, pozbawiony ochrony przed szturmem niewidzialnej armii promieni kosmicznych...
- – To właściwie nie kość słoniowa, tylko rodzaj skały podobny do Żywego Kamienia...
- Normalnie to ja całe boże dnie chodzę sobie, jeżdżę, jak się da, tu jestem parę dni, potem gdzie indziej się przenoszę, potem znowu gdzie indziej i ja w tym wiecznym ruchu spotykam...
- - Zapomnij o tym - powiedział, kiedy odzyskał głos...