Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

I gdy tu rozlegał się niezrozumiały i miły szczebiot dziecięcy, tych dwoje, umierający mężczyzna i klęcząca kobieta, milczało, patrząc sobie w oczy i słuchając tych słodkich dźwięków. Potem szczebiotanie ustało. Dziecko złożyło głowę na piersi matki i ucichło. – To było dla ciebie – zaczął. – Przebacz! – Głos mu się łamał. Po chwili dobiegł mnie szept, z którego pochwyciłem słowa pełne skruchy: „Nie dość silny!” Patrzała na niego z niesłychaną mocą. On próbował uśmiechnąć się i powtórzył pokornie: – Przebacz! Opuszczam cię! Ona pochyliła się i z suchymi oczyma powiedziała mocnym głosem: – Na całym świecie ciebie tylko jednego kochałam, Gasparze! Jego głowa poruszyła się. Oczy ożywały się. – Wreszcie – westchnął. Potem dodał bojaźliwie: – Ale to prawda... to prawda? – Taka prawda jak to, że nie ma miłosierdzia ni sprawiedliwości na tym świecie – odparła namiętnie. Pochyliła się nad jego twarzą. On próbował podnieść głowę, ale opadła mu, a gdy całowała jego usta, już nic żył. Jego zaszłe mgłą oczy patrzyły w niebo, po którym płynęły wysoka różane chmurki. Powieki dziecka, przyciśniętego do piersi matki, opadły i zamknęły się powoli. Zasnęło. Wdowa po Gasparze Ruizie, silnym człowieku, pozwoliła mi się odprowadzić nie uroniwszy ani jednej łzy. Do podróży przygotowaliśmy dla niej siodło damskie podobne do krzesła, z deską jako podnóżkiem. Pierwszego dnia jechała nie mówiąc ani słowa, ale prawie nie odwracała oczu od dziewczynki, którą trzymała na kolanach. Na pierwszym postoju widziałem, że chodziła całą noc kołysząc dziecko na rękach i wpatrując się w nie przy świetle księżyca. Gdy rozpoczęliśmy nasz drugi marsz dzienny, zapytała mnie, kiedy przybędziemy do pierwszej wsi w zamieszkałym już kraju. Powiedziałem jej, że będziemy tam około południa. – A czy będą tam kobiety? – zapytała. Odparłem, że jest to wielka wieś. – Będą tam mężczyźni i kobiety, se?ora – rzekłem – których serca ucieszą się wiadomością, że wszystkie zamieszki i wojna już się skończyły. – Tak, już się skończyło – powtórzyła. Po chwili dodała: – Se?or oficer, co rząd chce ze mną zrobić? – Nie wiem, se?ora – odparłem. – Ale niewątpliwie obejdzie się z wami dobrze. My, republikanie, nie jesteśmy dzikimi i nie szukamy zemsty na kobietach. Przy słowie „republikanie” rzuciła mi spojrzenie, które, jak mi się zdawało, pełne było bezdennej nienawiści. Ale mniej więcej w godzinę potem, gdy zatrzymaliśmy się, by muły z bagażem przepuścić przodem po wąskiej ścieżce wijącej się wzdłuż urwisk, zwróciła do mnie twarz tak bladą i smutną, że mi się jej niewymownie żal zrobiło. – Se?or oficer – rzekła – jestem słaba, drżę. To jest niemądry strach. I rzeczywiście usta jej drżały, gdy próbowała uśmiechnąć się ujrzawszy początek wąskiej ścieżki, która nie była przecież tak niebezpieczna. – Boję się, że mi dziecko wypadnie z rąk. Gaspar uratował panu życie. Pamiętaj pan... Proszę wziąć je ode mnie. Wziąłem dziecko z jej wyciągniętych rąk. – Zamknij oczy, se?ora, i zawiera swemu mułowi – poleciłem jej. Uczyniła tak, a jej bladość i zniszczona, chuda twarz sprawiały, że wyglądała jak nieżywa. Na zakręcie ścieżki, gdzie wielka sikała z purpurowego porfiru zasłaniała widok na nizinę, zobaczyłem, że otworzyła oczy. Jechałem tuż za nią trzymając dziecko prawą ręką. – Dziecku jest dobrze! – krzyknąłem dodając jej odwagi. – Tak – odpowiedziała słabo. I wówczas, (ku bezmiernemu mojemu przerażeniu, ujrzałem, jak stanęła na desce podnóżka, spojrzała straszliwie i rzuciła się w przepaść po prawej ręce. Nie podobna opisać nagłego i podłego przerażenia, jakie ogarnęło mnie na ten straszny widok. To był strach przed przepaścią, strach przed skałami, które, zdawało się, że sięgały po mnie. Czułem zawrót głowy, przycisnąłem dziecko do siebie i siedziałem na koniu nieporuszony jak posąg. Oniemiałem, a zimny pot oblał mnie całego. Jej muł potknął się, przycisnął się bokiem do skały i ruszył dalej. Mój koń tylko prychnął, krótko strzygąc uszami. Serce mi zamarło, a dochodzący z głębi przepaści huk kamieni, toczących się w łożysko dzikiego potoku, doprowadzał mnie nieomal do szaleństwa. Po chwali minęliśmy zakręt i znaleźliśmy się na szerokim i trawiastym zboczu. I wtenczas zacząłem krzyczeć. Moi ludzie przybiegli do mnie, zdjęci grozą i przerażęniem. Zdaje się, że z początku nieustannie krzyczałem tylko: – Oddała dziecko w moje ręce! Oddała dziecko w moje ręce! Eskorta myślała, że dostałem obłąkania. Generał Santierra zamilkł i wstał od stołu. – To wszystko, se?ores – zakończył, uprzejmie uśmiechając się do podnoszących się gości. – Ale co się stało z dzieckiem, generale? – pytaliśmy. – Ach, dziecko, dziecko... Podeszliśmy do okna wychodzącego na piękny ogród, ten schron, jego starości. Ogród ten. szeroko był znany w kraju. Generał Santierra zatrzymał nas wyciągniętą ręką, zawołał: – Erminia! Erminia! – i czekał. Potem powstrzymujące nas ramię opadło, a my rzuciliśmy się do okien. Na ścieżkę wysadzoną z obu stron kwiatami wyszła z kępy drzew kobieta. Usłyszeliśmy szelest nakrochmalonych spódnic i ujrzeliśmy staromodny fartuszek z czarnego jedwabiu. Spojrzała w górę a ujrzawszy, że oczy nas wszystkich zwrócone są na nią, stanęła, zmarszczyła czoło, pogroziła palcem generałowi, który śmiał się głośno, i nakrywszy głowę czarnym szalem koronkowym, tak aby częściowo przynajmniej zakryć swój wyniosły profil, odeszła ze sztywną dostojnością i znikła nam z oczu