Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ja roz- nłatałem gardło następnego jazgotnika, a jego ciepła krew rozpro- szyła chłód, który przyniósł przejmujący mnie dreszcz. przez cały czas trwania tej jatki wojenne okrzyki Leigha wzno- siły się nad skowyty i jęki umierających. Słysząc go, drżałem, cho- ciaż nie dlatego, że w jego głosie brzmiało szaleństwo. Bałem się, bowiem coś we mnie tak samo oszalało. Staliśmy tam w deszczu, który zmywał krew na nasze stopy, a ja czułem się szczęśliwy, czu- łem się dumny. Czułem się tak, jakby moim jedynym przeznaczeniem było za- bijanie. Raz jeszcze zadrżałem, a potem ruszyłem w długą drogę powrot- ną na północną stronę mostu. Kiedy weszliśmy na szczyt łuku, czło- wiek, który kucał przy jednym z trupów jazgotników wstał i zbliżył się do nas. Po długich włosach, mokrych i obwisłych, poznałem w nim Scrainwooda. W prawej ręce miał sztylet, w lewej trzymał skalp jazgotnika. Jego miecz znajdował się w pochwie. Następca oriosańskiego tronu machnął sztyletem. - Wszystkie są martwe. Postarałem się o to. August wskazał drugi koniec mostu. - Tamtejszy garnizon też jest martwy, albo niedługo będzie. Książę obrócił sztylet w palcach. - Upewnię się. Uniosłem dłoń. - Wszystkie są martwe. Scrainwood najwyraźniej chciał coś odpowiedzieć, ale przerwał mu Heslin. - Nie ma czasu na takie głupstwa. Chodźcie tutaj. Teraz musi- my zniszczyć most. Kiedy zeszliśmy z mostu, dołączyli do nas Wściekła i łucznicy. Z wyjątkiem kilku całkiem powierzchownych ran -jeden wojow- nik sam zranił się w nogę, źle wymierzywszy uderzenie topora - byliśmy nietknięci. Rezultat bitwy graniczył z cudem. Należało go przypisać dobrym planom, zaskoczeniu i cudownemu mieczowi Le- igha. Mag przykląkł na jedno kolano i przycisnął zdrową dłoń do pod- stawy mostu. - Pierwsze zaklęcie naruszy zaprawę. Wtedy będziecie mogli usunąć bruk i dostaniemy się do podpór. Jeśli są z drewna, możemy je spalić. W innym wypadku będę musiał znów użyć magii. Biało-niebieski blask rozjarzył się pod jego dłonią, potem drobne iskierki pobiegły jak robaki wzdłuż linii zaprawy. Kręciły się tu i tam w prawo i w lewo, zataczając łuki wokół niektórych kamieni, rysując kąty obok innych. Gdyby most był z lodu, a te linie wyznaczałyby pęknięcia, cała struktura rozpadłaby się w jednej chwili. Iskry jednak zagasły jakieś dwa metry od miejsca, gdzie Heslin dotknął bruku. Mag usiadł i zrzucił z głowy kaptur ze skóry jazgotnika. - To dziwne. Książę August zmarszczył brwi. - O co chodzi? - To zaklęcie powinno zniszczyć zaprawę od jednego końca mostu do drugiego. - Dlaczego tak się nie stało? Heslin wzruszył ramionami i wstał. - Myślę, że ten most żyje. Scrainwood otworzył usta ze zdumienia. - Co to za szaleństwo? Jak most może żyć? Mag odwrócił się i zmierzył go zimnym spojrzeniem. - Ma swojego weiruna. - Niemożliwe. To dzieło rąk ludzkich. - Scrainwood zbył tę su- gestię machnięciem obu rąk. - Zniszcz most i pośpiesz się z tym. W głosie Heslina zabrzmiała irytacja. - Jestem człowiekiem. Moja magia działa tylko na przedmioty nieożywione. Gdybym był starszy i bardziej uczony, być może zdo- łałbym zniszczyć go zaklęciem. - Starszy? - Scrainwood zwrócił się do elfów. - A wy, czy po- siadacie talenty magiczne? Wszyscy jesteście przecież starsi. Wyraz oczu Loąuelfów wahał się od lekkiego rozbawienia do zimnej pogardy. Wściekła po prostu potrząsnęła głową. Faryaah-Tse Kimp wskazała most żółtym palcem. - Patrzcie. Minęła chwila, zanim dostrzegłem to, co wskazywała, a i tak na początku pomyślałem, że to płynąca po kamieniach woda sprawia, że wydają się zniekształcone. Potem zdałem sobie sprawę, że to znie- kształcenie nie jest złudzeniem. Coś zbliżało się ku nam, jakby prze- kopując się pod powierzchnią kamieni. Kiedy dotarło do naszego końca mostu, zwolniło, lekko dotknęło ciał jazgotników, na chwilę zniknęło w głębi konstrukcji, po czym pojawiło się znowu. Wybrzuszenie to, rosnąc, zaczęło przybierać formę zbliżoną do ludzkiej. Miało głowę w rodzaju niekształtnej bryły osadzonej bezpośrednio na szerokich barkach. Ramiona były zaokrąglone, nodobne do łuku mostu. Idealnie ukształtowany zwornik wielko- ści mojej pieści tkwił w środku jego piersi. Talia była wąska, uda i nogi potężne, a stopy szerokie i stabilne. Weirun wyglądał tak samo jak most, jakby i jego zbudowano z dobrze dopasowanych kamieni połączonych zaprawą. Naturalne zagubienia w twarzy pełniły rolę oczodołów, ale dostrzegłem w nich tylko cienie. Duch odwrócił się, by na nas spojrzeć, a potem wyciąg- nął rC^ i szturchnął jednego z martwych jazgotników. - Dlaczego one się nie budzą? - Jego głos był chropawy i zgrzyt- liwy, a jednocześnie przypominał zawodzenie wiatru pomiędzy ko- lumnami i obeliskami. Chociaż brzmiał tak nieludzko, pytanie zos- tało zadane z dziecięcą naiwnością. - Dlaczego ciekną? Heslin wskazał go ruchem głowy. - Widzi pan, książę, ten most naprawdę żyje. Scrainwood milczał, a książę August zmarszczył brwi. - Jak to możliwe, Heslinie? Ten most ma najwyżej pięćset lat. Jak może mieć weiruna? Mag wzruszył ramionami. - Być może duchy ludzi zmarłych podczas budowy nasyciły most swoją esencją. Może ta budowla jest tak ważna, że sam fakt jej istnienia wymagał, aby zamieszkał w niej duch. Nie wiem. UrZethi pochyliła głowę przed weirunem. - Wybacz naszą nieuprzejmość. Oni się nie obudzą, bo są mar- twi. Ciekną, bo ich zabiliśmy. Weirun klasnął w dłonie, krzesząc między nimi iskry. Wszyscy oprócz Faryaah-Tse odskoczyli do tyłu, Scrainwood nieco dalej niż reszta. - Oni mnie strzegli