Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Jasnożółte, lśniące oranżem i jaskrawoczerwone liście spływały na sterczące z ziemi skałki obrośnięte dokoła ciernistym jałowcem. Zupełnie jakby się walczyło w tęczy, która spadła na ziemię. Richard znów zaatakował. Kahlan wstrzymała oddech, ale sparowała cios. Nacierał nieubłaganie. Cofnęła się, wysoko unosząc nogi, żeby nie potknąć się o plątaninę korzeni wokół wielkiego świerka. Utrata równowagi oznaczałaby koniec - Richard natychmiast pchnąłby ją mieczem. Zerknęła w lewo. Wznosiła się tam wysoka naga skała ozdobiona smugami mchu. Po drugiej stronie brzeg grani biegł ku owej skalnej ścianie. Kiedy już trafi w ten ślepy zaułek, pozostanie tylko wspinać się albo zejść w dół. Odbiła sztych jego miecza, a on sparował jej ciosy. Zaatakowała z wściekłością, zmuszając go, żeby cofnął się kilka kroków. Bez wysiłku odparował jej pchnięcia, a potem sam zaatakował. Raz-dwa w dwójnasób straciła to, co zyskała. Znów się desperacko broniła i ustępowała pola, ratując życie. Na niskim obumarłym konarze żywicznej jodły, jakieś dziesięć stóp dalej, siedziała mała ruda wiewiórka z zimowymi kępkami sierści na uszkach i skubała twardą jak skóra brązową rozetkę porostu widoczną na korze. Dumnie wypinała biały brzuszek, siedząc na końcu obłamanej, zeschłej gałęzi. Wysoko uniosła puszysty ogon i - trzymając kawałek porostu w malutkich łapkach - obgryzała brzegi, zupełnie jak widz jakiegoś turnieju pogryzający grzankę i obserwujący pojedynek. Kahlan chciwie łapała oddech i rozglądała się, szukając bezpiecznego miejsca dla stóp wśród potężnych pni górskich drzew i jednocześnie wypatrując sposobności, która by ją uratowała. Gdyby jakoś zdołała się dostać za Richarda, poza zasięg jego groźnego miecza, może znalazłaby dogodną drogę do wycofania. Dogoniłby ją, ale zyskałaby na czasie. Uchyliła się przed jego klingą i skoczyła za młody klon, w brązowe i żółte paprocie orlice cętkowane słonecznym blaskiem. Richard, gnany chęcią zakończenia pojedynku, uniósł miecz do ciosu. To była oczekiwana luka w jego obronie, jedyna szansa Kahlan. W mgnieniu oka przestała się cofać i skoczyła naprzód, nurkując pod uniesionym ramieniem chłopaka. Pchnęła mieczem w brzuch. Richard przycisnął obie dłonie do rany. Przez chwilę chwiał się, a potem padł w paprocie i legł na wznak. Uniosły się w powietrze liście spoczywające na wyższych paprociach. Wirowały przez chwilę, po czym opadły i przyozdobiły ciało Richarda. Czerwień liści klonu była tak jaskrawa, że krew wydałaby się przy nich brązowa. Kahlan stała nad Richardem, z trudem łapiąc oddech. Osunęła się na kolana, padła na leżące na wznak ciało. Otaczały ich liście paproci o barwie karmelu zwinięte w małe piąstki, jakby się buntowały przeciw temu, że mają umrzeć wraz z jesienią. Kępki jaśniejszych, raczej żółtawych paproci o zapachu siana przesycały popołudniowe powietrze świeżym, słodkim aromatem. Mało co dorównywało woni lasu późną jesienią. Tak się szczęśliwie złożyło, że wysoki klon - rosnący w pobliżu i osłonięty przez ścianę skalną - nie stracił jeszcze liści, które pyszniły się tak pomarańczową barwą, że aż zdawały się brązowe na tle nieco przymglonego błękitnego nieba. - Caro! - Kahlan wsparła lewą dłoń na piersi Richarda i uniosła się nieco, żeby zawołać. - Caro! Zabiłam Richarda! Mord-Sith leżała na brzuchu na brzegu skalnego progu i patrzyła w dół. Nie zareagowała. - Zabiłam go! Słyszałaś?! Widzisz, Caro?! - Taaak - mruknęła Mord-Sith. - Słyszałam. Zabiłaś lorda Rahla. - Wcale nie - odezwał się Richard, wciąż jeszcze zadyszany. Cięła go przez ramię mieczem z wierzbowej gałązki. - A właśnie, że tak. Tym razem cię zabiłam. Na śmierć. - Tylko mnie drasnęłaś. - Dotknął jej boku sztychem wierzbowego miecza. - Wpadłaś w moją zasadzkę. Teraz mam cię na końcu miecza. Poddaj się lub giń, kobieto. - Nigdy - odparła ze śmiechem, jeszcze trochę zdyszana. Wolę umrzeć, niż wpaść w niewolę takiego hultaja jak ty. Dźgała go w żebra wierzbowym mieczem, a on się śmiał i obracał z boku na bok. - Caro! Widziałaś? Tym razem go zabiłam! Wreszcie go dopadłam! - Taaak, racja - burknęła Mord-Sith, bacznie patrząc za skalny występ. - Ten będzie mój, lordzie Rahlu? Obiecałeś. - Tak - odparł Richard, wciąż jeszcze dysząc. - Ten jest dla ciebie, Caro. - To dobrze. - Uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Jest wielki. Chłopak uśmiechnął się kpiąco do Kahlan. - Pozwoliłem ci się tym razem zabić - poinformował ją. - Wcale nie! Wygrałam! Tym razem cię pokonałam! - Znów cięła go wierzbowym mieczem; ściągnęła brwi. - Zdawało mi się, że mówiłeś, że wcale nie jesteś martwy. Że to tylko draśnięcie. Ha! Sam przyznałeś, że tym razem cię zabiłam! - Pozwoliłem ci... - zaśmiał się Richard. Kahlan uciszyła go pocałunkiem. Cara to zobaczyła i przewróciła oczami. Potem Mord-Sith znów spojrzała za skalny występ i poderwała się. - Odchodzą! Chodźcie, zanim coś go dopadnie! - Nic go tak od razu nie dopadnie, Caro - uspokajał ją Richard. - Chodźcie! Obiecałeś, że ten jest mój. Nie chcę, żeby się to skończyło niczym. Chodźcie. - Dobrze już, dobrze - powiedział Richard, a Kahlan podniosła się z niego. - Idziemy. Wyciągnął rękę do Kahlan, żeby pomogła mu wstać. Ale ona raz jeszcze dźgnęła go w żebra wierzbowym mieczem. - Znów cię dopadłam, lordzie Rahlu. Stajesz się leniwy. Richard tylko się uśmiechnął, kiedy w końcu podała mu rękę. Wstał, przytulił Kahlan i - zanim ruszył za Carą - powiedział: - Dobra robota, Matko Spowiedniczko. Dobra robota. Zabiłaś mnie na śmierć. Jestem z ciebie dumny. Kahlan obdarzyła go uśmiechem, który miał być uwodzicielski, ale obawiała się, że był raczej frywolny. Richard podniósł plecak i zarzucił go na barki. Bez zwłoki ruszył w dół stromym, spękanym górskim stokiem. Kahlan okryła się peleryną z wilczych futer i poszła za nim przez gęsty cień świerka rosnącego na krawędzi. Starała się nie stawiać stóp w zagłębienia. - Uważaj! - zawołał Richard do Cary, która była już daleko przed nimi