Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ja bowiem (jak by z jego relacji wynikało) oglądałem tylko Selenitów z powierzchni, reprezentantów pokrewnych grup zawodowych: pastuchów, rzeźników itp. W głębszych strefach jednak istnieją całe kategorie typów, jakich sobie nie wyobrażałem, różniących się między sobą wzrostem, proporcjami ciała, siłą i wyglądem zewnętrznym, niemniej przeto stanowiących odmiany jednego i tego samego gatunku, związanych pomimo różnic wspólnotą, świadczącą o gatunkowej tożsamości. Księżyc to rzeczywiście mrowisko, lecz zamiast kilku zaledwie odmian mrówek spotyka się tam setki odmian gatunku Selenity i liczne pośrednie warianty między poszczególnymi odmianami. Różnice te narzuciły się uwadze Cavora (jak wnosić można) bardzo prędko. Raczej bowiem domyślam się niż wprost stwierdzam to na zasadzie jego relacji, że ujęty został przez grupę pastuchów, kierowaną przez paru innych Selenitów ,,z większymi kasetami mózgowymi (głowami?) i o wiele krótszymi odnóżami". Ponieważ odmówił zrobienia kroku nawet dźgany spisami, Selenici znieśli go do rejonów dolnych, przenieśli przez wąski most (może ten sam, na który ja nie chciałem wejść) i umieścili wreszcie w czymś podobnym do windy. Był to właśnie ów balon, którego w swoim czasie z powodu ciemności nie dostrzegliśmy, to zaś, co wydawało nam się wówczas kładką wiodącą w pustą przestrzeń, służyło za pomost. Balonem tym zjeżdżał na dół ku coraz' lepiej oświetlonym rejonom wewnętrznym. Zjazd odbywał się początkowo w zupełnej ciszy (przerywanej tylko ćwierkaniem Sele nitów), następnie dał się słyszeć jakby zgiełk zrywającej się wichury. Wkrótce oczy Cavora oswojone z ciemnością dostosowały się do niej tak dalece, że zaczęły po trosze rozpoznawać to i owo, aż ogarnęły wreszcie całość obrazu. „Proszę sobie wyobrazić — powiada Cavor w swoim siódmym sprawozdaniu — ogromny szyb w postaci walca o średnicy długiej może na jakie ćwierć mili, oświetlony z początku bardzo słabo, potem silniej, szyb z obiegającą dokoła ścian spiralnie galerią, szeroką, jaskrawo oświetloną, nie wiadomo jak i po co, ginącą dla oka gdzieś w błękitnej głębi. Niby jakaś największa, jaką się kiedykolwiek widziało, studnia klatki schodowej albo windy i jeszcze wyolbrzymiona po stokroć, oglądana o zmroku przez niebieską szybę. Wyobraźcie sobie, że patrzycie na dół, że macie poczucie nadzwyczajnej swojej nieważkości i że nie odczuwacie absolutnie zawrotu głowy — a będziecie znali sumę moich pierwszych wrażeń. Galeria obiega dokoła szyb o wiele bardziej stromo niżby to było możliwe w warunkach ziemskich. Od strony przepaści tylko niska bariera zabezpiecza stromy gościniec, który o dwie mile niżej w głębi umyka już wzrokowi. Patrząc do góry, widziałem dokładnie taki sam obraz jak w dole: wnętrze bardzo wysokiego stożka. Z góry przeraźliwie wiało. Zdawało mi się też, że słyszę dolatujący z dala ryk księżycowych bydląt, zaganianych z powrotem pod powierzchnię z miejsc wieczornego popasu. Po spiralnej galerii uwijało się sporo księżycowych ludków, niewyraźnych, z lekka świecących figurek; przypatrywali się nam lub śpieszyli przed siebie całkowicie zajęci snadź swoimi sprawami. Nie wiedziałem, czy mi się zdaje, czy też płatek śnieżny zlatuje pociągnięty w dół lodowatym podmuchem. Lecz nie: na kształt płatka śnieżnego przemknął uczepiony do spadochronu maleńki człowie-czek-owad, Selenita, szybując błyskawicznie do centralnych rejonów. Wielkogłowy Selenita znajdujący się przy mnie, widząc, że odwracam głowę i patrzę, gestem trąb-kowatej «ręki» wskazał mi zarys pomostu sterczącego gdzieś bardzo daleko w dole, rodzaj małego mola, zawieszonego nad próżnią. W miarę jak ten widok się przybliżał, balon nasz zwalniał biegu, niebawem dotarł do pomostu i zatrzymał się tuż przy nim. Rzucono i uchwycono linę, i po chwili ściągnięto mnie na poziom nieprzejrzanego tłumu Selenitów cisnących się, by mnie obejrzeć