Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Co jest? — dotarł do niego głos Brzydala. — Cześć, Arek, tu Adam... — Nic nie wiem. — Od jak dawna „nic nie wiesz”? — Trzy godziny temu dostałem cynk. Wiemy tylko to, co nagadali nam gliniarze. — Byłeś tam? — No jasne. — Był ktoś oprócz gliniarzy? — A  o co pytasz? — No, jacyś tajniacy, kolesie w  garniturach. Przecież to był senator. — Byli wszyscy, których znam, i  kilku, których nie znam. Jakiś ważniak nas przegonił. Nigdy wcześniej go nie widziałem. — Był Cyroń? — Przez chwilę. Potem ruszył pisać oświadczenia dla prasy. Same pierdoły, nic cię nie zainteresuje. Nickelback ma być jutro na moim biurku. — Przyślę ci rano, ale jeszcze zadzwonię. Adam odłożył słuchawkę. Widząc, jak wchodzą kolejni redaktorzy, zdał sobie sprawę, że przed wieczorem stąd nie wyjdzie. Wybrał numer domowy Marty, ale nie odebrała. Pomyślał, że około siódmej zadzwoni do niej na komórkę. Wcześniej nie ma co jej denerwować. Kniewicz spojrzał na zegarek. Było dobrze po dwudziestej trzeciej. Stał przed drzwiami Marty i  naprawdę się niepokoił. Nie odpowiedziała na pukanie, więc wyjął własne klucze i  wszedł do środka. Nie zdejmując butów, wkroczył do sypialni. Jak zwykle panował tu porządek, a  jego zdjęcie stało na swoim miejscu. Przyjrzał się sobie na tej fotografii i  stwierdził, że mógłby jednak wyjść lepiej. Trzymał na niej słuchawkę telefonu i  wydawał jakieś polecenia. Miał na sobie popielaty letni garnitur, a  na krawacie widniał bezsensowny szlaczek zaprojektowany przez Dorotę Bralską, jego modystkę. Na stoliczku przy łóżku, obok jego zdjęcia, leżała okładką do góry otwarta książka. Przeczytał tytuł: Mężczyźni są z  Marsa, kobiety z  Wenus. Pokręcił z  niedowierzaniem głową. Tuż obok książki leżał telefon komórkowy Marty, co dodatkowo rozdrażniło Adama. Cofnął się do przedpokoju, by rozejrzeć się za czymkolwiek, dzięki czemu mógłby się domyślić, co się stało. Na ściennym wieszaku na ubrania niczego specjalnego nie znalazł. W  szafie wnękowej po drugiej stronie podobnie. Przedpokój kończyły drzwi do obu pokoi, a  bardziej po lewej stronie — do łazienki. Po prawej z  kolei, tuż za szafą, znajdowało się wejście do kuchni, ale tam, jak ocenił, nic szczególnego od rana się nie zmieniło. Wszedł ponownie do sąsiadującej z  łazienką sypialni. Jeszcze raz spojrzał na łóżko pamiętające ich dzisiejsze wyczyny, stoliczek ze swoim zdjęciem, ale już bez filiżanek z  herbatą i  sokiem, regał z  książkami, dużą jukę w  rogu. Nic szczególnego. W drugim pokoju, w  którym prócz dwóch foteli i  kanapy stały komputer i  telewizor, również nic nie wskazywało na istotne zmiany. Adam stał przez chwilę bezradny, nie wiedząc, co ma właściwie robić. Z zamyślenia wyrwał go dzwonek do drzwi. Szybko przeszedł przedpokój, aby otworzyć. W  progu stała kobiecina w  fartuchu, która na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie sześćdziesięciolatki. W  rzeczywistości była podobno młodsza. Znał ją. To sąsiadka z  naprzeciwka, witająca każdego, kto przechodził klatką schodową, lekko uchylonymi drzwiami. Marta twierdziła, że nie ma lepiej poinformowanej osoby niż pani Wiesia. — Przepraszam, że tak późno — zaczęła nieśmiało kobiecina — ale nie widziałam, żeby pani Marta wracała, a  światło się pali. — Wszystko w  porządku, pani Wiesiu, ja jestem w  domu — uspokoił ją Adam. — Pani Marta była jakaś dziwna... — Miała ciężki dzień — przerwał jej i  starał się zamknąć drzwi. — Widziałam z  okna, jak wsiadała do takiego czarnego samochodu. To zły znak... — Pani Wiesiu... — Pani Marta była bardzo zdenerwowana. Zapisałam rejestrację, bo ja tego pana nigdy nie widziałam. — Pokiwała głową dumna ze swego czynu. Kniewicz powoli zaczynał mieć jej dość. — Pani Wiesiu, dziękuję za troskę. Powiem Marcie, jak wróci, że pani była. Do widzenia. — Pani Marta była bardzo zdenerwowana... — Wiem, wiem. — Udało mu się jakoś zamknąć drzwi. Sąsiadka jednak zaniepokoiła go. Szczególnie nie spodobał mu się fragment „tego pana nigdy nie widziałam”. Wariaci często zauważają rzeczy, które umykają naszej uwagi, pomyślał i  znowu spojrzał na zegarek. Pół do dwunastej. Usiadł na kanapie i  zastanawiał się chwilę, do kogo zadzwonić. Nie chciał histeryzować, ale nie mógł się pozbyć niepokoju. Postanowił, że zaczeka jeszcze pół godziny i  wtedy coś zrobi. Ryszardowi Snopczykowi nie chciało się odebrać. Telefon dzwonił już przynajmniej od dwudziestu sekund, ale komisarz miał nadzieję, że zamilknie. Był niemal pewien, że o  tej porze może dzwonić do niego tylko była żona, głównie po to, aby zrobić mu na złość. Był tak zmęczony, że zasnął pod kocem w  ubraniu, a  na podłodze walały się policyjna broń, kajdanki i  telefon komórkowy. Wyglądało na to, że aparat nie da za wygraną, więc w  końcu sięgnął po słuchawkę. — Słucham — chrapnął, nie otwierając oczu. — Przepraszam, Rysiu, to ja, Adam. Snopczyk poznał łatwo głos przyjaciela. — Co ci się stało? Napadli cię czy co? — Nie, ale mam mały problem. — Która godzina? — Komisarz otworzył oczy. — Po dwunastej. — O  Boże... — Rysiek, Marta gdzieś zginęła