Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Uciekający zdołał się jeszcze przecisnąć do środka, a gdy kabina ruszyła w górę, usłyszał bezsilne łomotanie policjanta w drzwi. Oparł się plecami o ścianę i przymknął oczy, przybity pasmem nieszczęść, które go spotkały. Policjant Craig pobiegł schodami. Na każdym podeście sprawdzał światełka nad drzwiami, ale winda nadal jechała w górę. Po przebiegnięciu kilku pięter, Craig był już spocony, wściekły i kompletnie bez tchu. Siemionow wysiadł na dziesiątym piętrze. Zajrzał przez jedne drzwi, ale prowadziły one na salę pełną śpiących pacjentów. Na podeście były jeszcze drugie, otwarte na klatkę schodową. Pobiegł na górę i znalazł się w kolejnym korytarzu, gdzie znajdowały się jedynie prysznice, spiżarnia i magazyny. Na drugim końcu były ostatnie drzwi, których nie zamknięto w tę ciepłą, wilgotną noc. Prowadziły na płaski dach budynku. Policjant Craig został nieco w tyle, ale ostatecznie dotarł do drzwi i wyszedł na dach, wdychając nocne powietrze. Mrużąc oczy, by lepiej widzieć w ciemności, dostrzegł postać mężczyzny, stojącego przy północnej krawędzi dachu. Gniew Craiga gdzieś się ulotnił. Sam bym się pewnie wystraszył, gdybym się obudził w moskiewskim szpitalu, pomyślał. Ruszył w kierunku mężczyzny, wysuwając przed siebie dłonie, by pokazać, że są puste. - No chodź, Iwan, czy jak ci tam. Nic ci się nie stanie. Dostałeś w łeb i tyle. Chodź, zjedziemy stąd na dół. Już dobrze widział w mroku. Twarz Rosjanina była całkiem wyraźna w blasku miasta padającym z dołu. Siemionow przyglądał się zbliżającemu policjantowi tak długo, aż ten był zaledwie o pięć metrów od niego. Wówczas spojrzał w dół. Wziął głęboki oddech. Zamknął oczy i skoczył. Policjant Craig jeszcze przez kilkanaście sekund nie mógł uwierzyć własnym oczom, nawet wówczas, gdy usłyszał głuche uderzenie ciała o nawierzchnię parkingu dla personelu szpitala, trzydzieści metrów poniżej. - Chryste Panie - westchnął - ale się porobiło. Drżącymi palcami sięgnął po radiotelefon i połączył się z komisariatem. Sto metrów za stacją benzynową, niemal o kilometr od przystanku autobusowego znajduje się sztuczne jezioro w cieniu Pond Hotel. Z chodnika kamienne schodki prowadzą do alejki wokół jeziora, a tuż przy nich stoją dwie drewniane ławki. Milczący mężczyzna w czarnym motocyklowym kombinezonie spojrzał na zegarek. Trzecia; spotkanie było umówione na drugą. Dozwolone było najwyżej godzinne spóźnienie. Pozostawało jeszcze drugie, zapasowe miejsce spotkania: w innej okolicy, dwadzieścia cztery godziny później. Jeśli jego kontakt się i tam nie pojawi, trzeba będzie znowu użyć radia. Mężczyzna wstał i odszedł. Policjant Hugh Mc$bain nie stał przy rejestracji, kiedy uciekinier przebiegał przez poczekalnię urazówki. Siedział wtedy akurat w samochodzie, sprawdzając dokładnie godzinę o której nadeszła informacja o napadzie. Kiedy wrócił do poczekalni, spostrzegł swego "sąsiada" (tak w Glasgow policjanci nazywają kolegę z tego samego wozu), jak schodzi blady i wstrząśnięty. - Alistair, masz już wreszcie to nazwisko i adres? - zawołał Mc$bain. - To jest... to był... rosyjski marynarz - odparł Craig. - Och, do diabła, tego jeszcze nam było potrzeba. Jak się to pisze? - Hughie, on po prostu... rzucił się w dół z dachu. Mc$bain odłożył pióro i z niedowierzaniem spojrzał na swego "sąsiada". Potem górę wzięły odruchowe reakcje wynikające z dobrego wyszkolenia. Każdy policjant wie, że kiedy coś się stanie, najlepiej działać na pewniaka: postępować ściśle według regulaminu, żadnych kowbojskich numerów, żadnych przemądrzałych własnych posunięć. - Zawiadomiłeś komisariat? - zapytał. - Tak, już ktoś tu jedzie. - Chodźmy sprowadzić lekarza. Znaleźli dr Mehtę, który ledwie trzymał się na nogach po całonocnym dyżurze. Poszedł za nimi na parking. Zaledwie dwie minuty zajęło mu badanie roztrzaskanych, skrwawionych zwłok. Stwierdził zgon i nie mając tu już nic do roboty, powrócił do swoich obowiązków. Dwóch portierów przykryło zwłoki kocem, a trzydzieści minut później ambulans zabrał to co z nich zostało do kostnicy na placu Jocelyn, nie opodal Rynku Solnego
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Nazwa pochodziła od „ryku"; przed każdą serią wybuchów słychać było sześć (?) ryków, sześć złowieszczych jak gdyby nakręceń jakiejś maszynerii, po chwili następowały wybuchy...
- A może to nie była miłość, może to było coś, co zastępuje miłość tym, którzy skapitulowali...
- Było to rozpaczliwe łkanie umęczonej duszy człowieczej i pasaż jęków rozdartego serca i cichy, rozdzierający płacz dziewczęcy i pieśń żałobna wieczystej rozłąki...
- Pierwszym celem była obrona chłopów, a drugim celem Szewczenki było dążenie do ukazania duszy chłopskiej w jej całej krasie i niewinności...
- W wiele lat później Garp miał sobie uświadomić z rozczuleniem, że to jąkanie starego było czymś w rodzaju posłania dla Tincha od ciała Tincha...
- Przez tłum ludzi i koni nie można było jak należy zajechać i ojciec mój był na to markotny, mówiąc: – Już nam, widzę, trza dojść pieszo do ganku, jakbyśmy przyjechali za służbą...
- W moim życiu nie było przesadnie dużo powodów do dumy i nie bardzo mogłam się czymś przechwalać, nie przypominając przy tym kogoś z rodziny Charlesa Man-sona1...
- Wnętrze było przepiękne: ściany z błękitnego i różowego marmuru; sklepienie, którego trzy kopuły ozdabiały jaskrawe malowidła serafinów; bogate freski; cudownie...
- 126 Na widok wielkiego wojska stojącego na lądzie zatrzymał okręt i przypuszczając, co było prawdą, że tam się i król znajduje, posłał do niego swych ludzi, którzy mieli...
- Kto by pomyślał kilka lat przedtem, że ta wspaniała Sabina i jej krewni znajdą się w jednym i tym samym wagonie bydlęcym ze mną i z moimi dziećmi? A jednak było przyjemnie...